Samołyk: Jest zasadnicza różnica między autorskim stylem, a kopiowaniem samego siebie. W moim ponad trzygodzinnym bolesnym doświadczeniu z tym filmem, nie potrafiłem wyzbyć się wrażenia, że Quentin Tarantino parodiuje samego siebie. Widziałem go oczyma wyobraźni z krypto-autorskim scenariuszem pisanym na kolanie. Sam fakt, że to zrobił już jest niewybaczalny. Jednak gdy z każdą minutą dostrzegałem, że nawet to mu nie wychodzi – miałem ochotę rozpłakać się z niemocy i miłości do tego reżysera. W takich np. Bękartach Wojny upraszczając, otrzymujemy: błyskotliwe poczucie humoru, genialne dialogi, zaskakujące zwroty akcji, wciągającą i wielobarwną intrygę, przemyślane dysponowanie wielką przemocą, świetną grę aktorską i pragnienie: niech ten film się nigdy nie kończy. Problem z Nienawistną ósemką polega na tym, że z bólem serca, acz wynikającym z autentycznej szczerości, musimy usunąć te wszystkie zaszłe epitety. W najnowszym filmie Tarantino dostajemy więc humor, dialogi, zwroty akcji, intrygę, przemoc, grę aktorską i pragnienie: niech to się wreszcie skończy. Co więcej, przez ponad połowę filmu nie dzieję się absolutnie nic, a potem z jawną bezczelnością serwowana jest nam wyżej wspomniana „intryga”. Ręczę, że Tarantino wstydziłby się ją wsadzić jako 5-minutowy przerywnik do Pulp Fiction czy wspomnianych Bękartów…. Tutaj zaś opiera na niej cały film. Aktorsko jest przewidywalnie. Na wspomnienie zasługuje jedynie Tim Roth, który ma grać kogoś w rodzaju siedemnastego wcielenia Hansa Landy (dzięki Ci, Quentin, że nie obsadziłeś znowu Waltza). Wychodzi mu to poprawnie, stosunkowo zabawnie, acz do bólu W-T-Ó-R-N-I-E. Poprawny jest również Samuel L. Jackson, który nie zmienił się u Tarantino ani o jotę. Jednak jego opowieść o Johnsonie to jedna z nielicznych filmowych perełek „Nienawistnej Ósemki”. Honor lub właściwie cokolwiek, broni muzyka Ennio Morricone, na której w wielu momentach dłużyzn, starałem się skupić. Pozwala doznać kilku chwil ulgi. Szkoda, że tak ambitna i uduchowiona muzyka zginie w karkołomnym fejmie zdartego z artyzmu Hansa Zimmera. I nie chce mi się o tym filmie mówić, a o Tarantino dyskutowało się czasem miesiącami. Kilka godzin po seansie, fabuła filmu niemal w całości mi wyparowała.
Stasierski: Quentin, jak to się mogło stać? Plan był chyba inny – Nienawistna ósemka miała być pierwszym krokiem do redefinicji westernu, stworzenia go na nowo tak jak zrobił to Mad Max: Na drodze gniewu z kinem akcji. Tymczasem wyszła niezamierzona autoparodia własnej, skądinąd wybitnej, twórczości. Wszystko jest tutaj czerstwe jak kilkudniowy chleb, powtarzalne jak w filmach Davida O. Russella i zwyczajnie nieudane, czego po Tarantino się spodziewałem najmniej. W Nienawistnej ósemce brakuje właściwie każdego z charakterystycznych elementów twórczości Quentina, choć czy na pewno? Paradoksalnie wszystkie one są na swoim miejscu, tylko zrobione na pół lub wręcz ćwierć gwizdka. Obsada się zgadza, sceneria się zgadza, zdjęcia Roberta Richardsona są znakomite, a muzyka Ennio Morricone solidnie wybrzmiewa. Niestety fabularnie mamy problem, którego przeskoczyć się tym razem nie da. Już przy okazji Django Tarantino nie wiedział jak film skończyć, więc zaserwował nam 4 albo 5 scen finałowych. Tutaj nie miał pojęcia jak zacząć, więc podjął najgorszą decyzję z możliwych: A może by tak zrobić, żeby przez 2 godziny nic się nie działo. Rzeczywiście, podczas 2-godzinnego otwarcia nie dzieje się absolutnie nic, poza przemówieniem Sama Jacksona o Johnsonie zwanym też kutangą. Ta scena, jakby nie była znakomicie napisana, nie ratuje jednak Nienawistnej ósemki, która po najdłuższym w historii zawiązaniu akcji, stara się wejść w buty kryminału. Domyślam się, że Quentin miał na celu zgrywę z tego bardzo już przetartego gatunku. Zgrywa nie wyszła, pozostał zaś niesmak, że tak słaby, pozbawiony inteligencji scenariusz podpisał sam Tarantino. Nie spodziewałem się, że kiedyś to powiem, ale przy tych dialogach na cztery nogi, zatęskniłem za prostacką nawalanką z Kill Billa. Ponoć jeszcze dwa filmy Quentina Tarantino przed nami – nie mogą być gorsze od tego.
Sobolewski: Jakbym miał wskazać na najbardziej charakterystyczną cechę stylu Tarantino to bez jednego mrugnięcia okiem wskazałbym na dialogi. Nie idzie pomylić ich składni, czarnego humoru i niedorzecznej precyzji z żadnymi innymi. Wielu próbowało i wciąż próbuje go naśladować. Tym razem, nawet sam Quentin tego nie potrafił. Tak, po seansie Nienawistnej Ósemki (używając przyrodniczo bliskiemu filmowi żargonu) możemy powiedzieć – nosił wilk razy kilka, ponieśli i wilka. Ósmy film Quentina pozbawiony jest praktycznie wszystkiego, za co kiedyś tak bardzo polubiłem tego reżysera. A szkoda, bo pierwsze 15 minut prezentowało się obiecująco. Mocna uwertura Ennio Morricone i urzekająca wizualnie śnieżyca stanowiły dla mnie bardzo klimatyczny wstęp do zawiązania tej, pisanej krwią na śniegu, łobuzerskiej przygody. Niestety, gdy tylko bohaterowie docierają do przytulnej chatki, to wraz z ich dupami na krzesłach, siada też tempo i napięcie. I do jasnego grzyba, siedzieć tak im będzie dane przez 3 godziny! Punkt wyjścia scenariusza przypomina najbardziej debiut Tarantino, czyli Wściekłe Psy. Jednak gdy tam podobnie zaaranżowana intryga kleiła się od początku do końca, tryskając co akapit soczystym dialogiem, tak tutaj cały czas mamy sucho w ustach i zastanawiamy się, czy to jeszcze jest film Tarantino. Nie wspominając, że intryga jest tak grubymi nićmi szyta, że gamoń z tego, kto do połowy filmu nie zorientuje się jaki będzie finał. Czułem się względem filmu trochę tak, jak postać grana przez Samuela L. Jacksona czuła się względem tej intrygi. Śmiałem się jej prosto w twarz, pobłażliwie spoglądając na resztę głupców. Jest w tym filmie jedna genialna scena, którą donosi właśnie Jackson w swoim monologu o czarnej kutandze. Tylko cholera, z takich scen przecież mógłby się składać cały ten film. Oprócz postaci Jacksona, pozostała siódemka to postaci dwuwymiarowe i niezapadające w pamięć. Czy mi się tylko wydaje, że Tim Roth był niewykorzystany, Michael Madsen miał problem ze złożeniem jednego sensownego zdania, a Channing Tatum pomylił plany zdjęciowe? Myśle, że jest nas więcej.
Do gustu przypadły mi jednak zdjęcia, które studiowałem z uwagą zabijając niebezpieczne momenty nudy. Spodobała mi się popisowa gra światłem i podniecająca oko gra kolorów (żółty!). Szkoda, że nigdzie w Polsce nie idzie zobaczyć tego filmu w oryginalnym formacie czyli w glorious 70mm Ultra Panavison. I co to za film Tarantino, który nie lokuje przynajmniej kilku niepowtarzalnych piosenek? Bo z całym szacunkiem, ale te dwie które się dostały do soundtracku to raczej nic specjalnego, jak na standard do którego przyzwyczaił nas Quentin.
Czy nikt z otoczenia Tarantino nie miał odwagi by zasugerować mu, że napisał słaby scenariusz? Być może najsłabszy w swoim życiu? Harvey Weinstein już jest wkurwiony. Jego pupil nakręcił film, który nie spodobał się Akademii. A na dodatek dostał finansowy strzał w kolano, po tym jak film wyciekł przedpremierowo w dobrej kopii do internetu.
Klasyczny Tarantino = genialne dialogi + aktorzy na sterydach
Tarantino z Nienawistej Ósemki = banalne dialogi + aktorzy na kroplówce