James Vanderbilt, debiutujący reżyser Niewygodnej prawdy, chce być jednocześnie sprawozdawcą, filmowcem i jeszcze mieć coś politycznie ważnego do powiedzenia. Jednak, jak się chce złapać za dużo srok za ogon, to zwykle wszystkie uciekają. Tak też jest w przypadku bezpiecznej i jak na standardy wyznaczone przez zdobywcę Oscara za najlepszy film roku Spotlight, mało wiarygodnej Niewygodnej prawdy.
O czym jest rzecz? O dziennikarskim śledztwie ekipy programu „60 minutes”, która w trakcie kampanii prezydenckiej Bush-Kerry odkrywa, że coś jest nie tak z historią służby wojskowej urzędującego prezydenta. Nie byłoby to nic wielkiego, gdyby nie fakt, że John Kerry był w tym czasie z powodu swojej służby (a właściwie jej braku) krytykowany, a pierwszym krytykiem był właśnie George Bush Jr. Mary Mapes (Cate Blanchett) i Dan Rather (Robert Redford) decydują się opublikować informacje. Zaczynają jednak narastać wątpliwości, czy dokumenty, na których oparty został przekaz nie zostały sfałszowane.
Ten skandal kosztował Mary Mapes posadę w CBS i zmusił Dana Rathera do podjęcia decyzji o rezygnacji z pracy w stacji. Jednak każde z nich do dzisiaj utrzymuje, że ich informacje były wiarygodne. W tym tkwi największy problem Niewygodnej prawdy. Jeśli James Vanderbilt chciał pokazać, że mieli podstawy ku temu, to dlaczego miałem wrażenie, że obserwowaliśmy najbardziej spartaczoną robotę w historii telewizji. Właściwie jedna jedyna scena, jedna sekwencja dialogowa Mapes, w której przedstawia ona swoją wizję tej sprawy, była dla mnie przekonująca. Reszta pozostaje czystą demagogią, opartą głównie na półprawdach i manipulacjach. Dlatego trudno jednoznacznie ocenić postawę Mapes, której nie można rzeczywiście odmówić zaangażowania, ale profesjonalizmu już tak. Dziwne, że Vanderbilt ją tak pokazał, skoro była ponoć konsultantem przy tworzeniu filmu. Widać ten przysłowiowy rozkrok, w którym znajduje się Niewygodna prawda – albo chce pokazać prawdę, że dziennikarze „60 minutes” poprowadzili to śledztwo źle i wrzucili Dana Rathera na minę, albo chce oddać im hołd w imię kultywowania idei wolnych mediów i prawa do informacji. Albo rybka, albo akwarium, zwykli mawiać moi rodzice. Tutaj ani rybki nie ma, ani akwarium – jest nieprzekonująca filmowa robota debiutanta, który wziął się za zbyt trudny przy swoich brakach warsztatowych materiał.
Szczęście miał Vanderbilt, że zebrał na planie sprawne grono wykonawców. Trudno powiedzieć, aby dotarli oni do głębi swoich bohaterów, ale z drugiej strony miło się ogląda tak dobrych aktorów w kontrolowanych, efektownych szarżach. Dotyczy to szczególnie Redforda i Blanchett, którzy wypadają tak, jakby byli stworzeni do partnerowania sobie na ekranie. Drugi plan jest już nierówny – Elizabeth Moss nie ma co grać, a Topher Grace i Dennis Quaid są nadekspresyjni. Najlepszy z nich pozostaje więc Bruce Greenwood jako prezydent CBS News, który stara się załagodzić konflikt.
Historia, którą starał się ukazać James Vanderbilt miała potencjał. Jednak nie do końca wiadomo, od której strony chciał ją ugryźć. Przez to pozostała jedynie nadgryziona z każdej, a tym samym zabrakło jej siły. Przy okazji trzeba powiedzieć, że brak jej uniwersalnego wydźwięku Spotlight, bo trudno za takowy uznać apel o wolność mediów i zadawania przez nie nawet najbardziej trudnych pytań – frazesy.