Mimo, że już od 2 godzin 26 grudnia i tak dla wszystkich najserdeczniejsze życzenia z okazji świąt i szczęśliwego Nowego Roku. Trochę się w okolicach i w czasie świąt nowych filmów obejrzało. Czas o nich parę słów napisać.
W sieci kłamstw reż. Ridley Scott
Najnowsze dzieło Ridleya Scotta to thriller na podstawie książki Davida Ignatiusa. I to thriller znakomity. Mimo wielu wytartych klisz i schematów, na których jest oparty nie tylko ogląda się go znakomicie, ale pozostaje w człowieku wrażenie, że świat po którym stąpamy codziennie przez niesamowite zaangażowanie w walkę z terroryzmem w niektórych momentach zapomniał o hamulcach jakie człowiek powinien sobie narzucić. Tych ograniczeń nie widzi grany beznadziejnie przez Russella Crowe’a Edward Hoffman – urzędas CIA, który mimo braku doświadczenia w prowadzeniu skomplikowanych operacji antyterrorystycznych uważa się za mistrza gry. Pod jego rozkazami działa Roger Ferris (świetna rola Leonardo DiCaprio). Jego zadaniem jest schwytanie groźnego szefa grupy terrorystycznej organizującej zamachy w Europie. Na Bliskim Wschodzie pomaga mu szef jordańskiego wywiadu Hani (genialna kreacja Marka Stronga!)
Scott dzięki swojej dość szybkiej narracji i świetnie napisanym przez Williama Monahana dialogom pozwala nam w trakcie oglądania filmu przeżyć kilka naprawdę ekscytujących chwil. W sieci kłamstw, mimo że dramatycznie pozbawiony głebi, ogląda się rewelacyjnie. Rozrywka na kapitalnym poziomie.
Happy-Go-Lucky reż. Mike Leigh
Sam tytuł filmu Mike’a Leigh niejako narzuca pewną konwencję. Jest to z jednej strony plus tego filmu, z drugiej jego straszliwy wręcz minus. Dzięki tej konwencji Leigh może spokojnie skoncentrować się na kreowaniu postaci głównej bohaterki – wiecznie uśmiechniętej nauczycielki Poppy (w tej roli cudowna Sally Hawkins). Niestety stara się też nadać filmowi dodatkowej lekkości i w tym momencie ponosi klęskę. Obraz nie jest bowiem ani zbyt lekki, ani też specjalnie zabawny (wyjątek scena treningu flamenco). Dużo lepiej Happy-Go-Lucky sprawdza się w momentach większej powagi, którą uosabia instruktor nauki jazdy (fenomenalna rola Eddie Marsana). Z tak niekonsekwentnego tonu, częstych zmian kolorystyki uczuciowej w momentach, które miały być zabawne bije niesamowitym fałszem. Ten podstawowy zarzut nie pozwala na całkowitą rekomendację filmu, który mimo wszystko pozostaje znakomicie zagrany i solidnie zrealizowany. Leigh nie byłoby sobą, gdyby z tych pozornie (czy też w moim rozumieniu fałszywie) różowych odcieni nie wysnuł refleksji o szarości świata, w którym za mało uśmiechu, którego jednak nie sposób nikomu narzucić, bo może on być zrozumiany opatrznie i doprowadzić do utraty ważnej cząstki życia.
Zawodowcy reż. Jon Avnet
Jedno zdanie, którym zaraz opiszę film Zawodowcy powinno powiedzieć wiele o jego jakości. W filmie, w którym główne role grają giganci kina – Robert DeNiro i Al Pacino – najlepszą kreację daje małoznana Carla Gugino. Brzmi to strasznie, ale to niestety prawda. Wielcy schodzą w tym filmie to roli maluczkich. Robert DeNiro przyjmuje jedną minę, którą stara się utrzymać przez cały film, jakby zapomniał, że Frankensteina u Branagha przestał grać kawał czasu temu. Nieco tylko lepiej radzi sobie Pacino, który jednak w końcówce przeprowadza szarżę na wysokich decybelach znanych z Adwokata Diabła. Wielcy aktorzy serwują nam istny koszmar aktorstwa, dodając jeszcze do tego nudnego Briana Dennehy. Co dalej? Jest jeszcze scenariusz autora Planu Doskonałego – kolejne rozczarowanie. Ani to interesujące, ani trzymające w napięciu. Jedynie zakończenie co nieco zaskakuje, choć co bardziej uważni zorientują się o co chodzi dużo przed jego nadejściem. Jon Avnet też nie potrafi nas niczym zainteresować. Wszystko się wlecze, wieje nudą. Występ w stylu: odcinamy kupony. Czy powrót Pacino i DeNiro jeszcze nastąpi? Bo Zawodowcy, w którym obok nich występuje jeszcze raper 50Cent (angielski to jego drugi język?), to bardziej dopełnienie upadku.