Nowy początek, choć wolę tytuł Arrival, nie jest filmem na poziomie Odysei kosmicznej Stanleya Kubricka, ale nawiązuje do niej siłą intelektualnego przekazu, którą rzadko widać w filmach gatunku science-fiction. Ostatnio przedstawiciele sci-fi zapomnieli o pierwszym członie tego skrótu, a zmienili go na action. Ze szkodą dla całego gatunku, który potrzebuje w równej mierze imponującego pokazu możliwości współczesnego kina, jak i prezentacji wartościowych, interesujących idei. W tej ostatniej kwestii film Denisa Villeneuve’a przychodzi z pomocą.
Na Ziemi ląduje 12 statków. Kosmici nie chcą nas tym razem wymordować. Co my więc robimy? Postępujemy niezgodnie z hollywoodzkim schematem. Dlaczego? Bo ich nie zwalczamy, a próbujemy się porozumieć poprzez naukę. Bo nie stawia się tutaj znaku równości między całym światem a Ameryką, która notabene wcale nie jawi się jako głupie i groźne mocarstwo. Bo w samym centrum wydarzeń, w tym zmaskulinizowanym świecie, pozostaje niezwykle inteligentna kobieta – dr Louise Banks (fenomenalna rola Amy Adams). Nawet nie wiecie jak dobrze się opisuje film science – fiction w taki sposób.
Jednak jeszcze lepiej się taki film ogląda – Denis Villeneuve dba o nas jak mało kto. Z jednej strony mamy jego znak rozpoznawczy czyli gęstą atmosferę, napięcie które pobudza każdy włos ciała ludzkiego. Wielka w tym zasługa genialnej muzyki Johanna Johannsona, jeszcze chyba mocniejszej niż w Sicario (dajcie mu tego Oscara nareszcie!). Jednak to Villeneuve jest tu gwiazdą, on opowiada swoje filmy zawsze odciskając na nich mocne piętno własnego reżyserskiego stylu. Przypomina mi w tym nieco Davida Finchera, szczególnie tego z Siedem, ale też z Dziewczyny z tatuażem – słowem: świetna robota. W Arrival jednak chodzi o coś więcej niż tylko budowanie atmosfery.
Nie jest to więc kolejne ćwiczenie gatunkowe, jakim były w pewnym sensie zarówno Sicario, jak i z zdecydowanie większym stopniu Labirynt. Za Arrival stoi przekaz opowiadania Teda Chianga Story of Your Life, które po przełożeniu na język kina staje się wielce efektowną, ale i równie inteligentną i złożoną historią o języku i jego roli w życiu człowieka. Paradoksalnie to język staje się przeszkodą w analizie filmu, bo nie chce się zdradzić dalszych szczegółów zawartych w nim rozważań. Można byłoby w ten sposób odebrać widzom możliwość przeżywania największych emocji. Pojawiają się one w niesłychanie poruszającym, wielkim finale filmu, który pozostawił mnie długo w emocjonalnym uścisku. Niesamowitą pracę wykonała w nim Amy Adams, ale też zaskakująco dotrzymujący jej kroku Jeremy Renner. Adams po raz kolejny pokazała, że potrafi absolutnie wszystko (jej też daliby w końcu Oscara!)
Chcę oglądać więcej właśnie takiego kina science-fiction, w którym to science staje się elementem kluczowym, ale nie pozostaje tylko kwiatkiem do kożucha. Brawo Denis, brawo Johann, brawo Amy, brawo operator Bradford Young!