Po pierwsze, polski tytuł jest idiotyczny. Coś jest na rzeczy z tymi tytułami z black w nazwie. Był w tym roku film Michaela Manna Blackhat przetłumaczony na Haker. Teraz jest Black Mass przetłumaczony na Pakt z Diabłem. Diabeł to powinien ukarać polskich dystrybutorów za takie tłumaczenia.
Po dość obiecującym zwiastunie i ciekawie ucharakteryzowanym Deppie, Pakt z Diabłem (tfu!) wydawał się (szczególnie dla takiego fana kina gangsterskiego jak ja) pozycją obowiązkową. Jedno już na wstępie jest pewne, to wyraźnie lepszy film niż zeszłotygodniowe Legend. Czy jednak oznacza to od razu, że to film bardzo dobry? Niestety, ciężko to o nim powiedzieć. Problem tego filmu nazwałbym syndromem PRAWIE. Wszystko bowiem tu ociera się o wyższy poziom, pozostając jednak ciągle jedną nogą na niższym szczeblu. Ten jakościowy zgrzyt ciągnąć będzie się przez cały film.
Zaczynając od bohatera Jamesa Bulgera granego przez Johnny’ego Deppa. To ciekawa rola Deppa – charyzmatyczna, hipnotyzująca, ale w pewien sposób nie docierająca jednak do psychologicznego sedna sprawy. Nie pomaga w tym wampirza charakteryzacja, która momentami odwraca uwagę od warsztatu jego gry aktorskiej. Odniosłem wrażenie, że co scenę wyglądał on inaczej. Trupie soczewki, cera biała jak kość, paskudne zęby – momentami ta charakteryzacja wskazywała na większe tzw. impersonation postaci Bulgera niż jej mięsiste odegranie. Na szczęście, tylko czasami. Choć obawiam się, ża ta kreacja Deppa to niestety tylko chwilowy skok w bok względem jego disneyowskich angaży. Na drugim planie, zaskakująco mało wyrazisty i mówiący z bostońskim akcentem, Benedict Cumberbatch jako senator, a zarazem brat samego Bulgera. Tutaj można doszukiwać się braterskiego kontrastu na miarę plugawego rodzeństwa z Legend. Równoległy pierwszy plan należy też do Joela Edgertona, który gra tutaj nieoczywistą postać agenta FBI, który podejmuje bardzo ryzykowną grę w swojej agenturalnej działalności. Nawet mu to nieźle idzie. Choć momentami mógłby być mniej oczywisty.
Rzeczą która ma decydujący wpływ na opowiadaną historię jest narracja. Nierówna i pod koniec tracąca swoje tempo. Film po obiecującym początku, zaczyna się powoli rozłazić w szwach i pęka, tu i ówdzie, budowane napięcie. Od pierwszych scen widać, że Scott Cooper (reżyser) rozumie gatunek kina gangsterskiego. Wprowadza niezły klimat bostońskiego światka przestępczego i nawet momentami potrafi go trafnie pokazać w kamerze. Daleko nie szukając, widać tu wyraźnie zapatrzenie w stylistykę Martina Scorsese. Jednak znów PRAWIE. Gdy już zbliżamy się do tej wspomnianej granicy jakościowej i myślimy ooo, teraz będzie sztos, film nagle odpuszcza i wpada w przeciętność. Dla przykładu, ewidentnie brakuje w nim większego zarysowania wątku konkurencyjnej rodziny gangsterskiej, z którą mafia Bulgera przez lata walczy o wpływy w Bostonie. Wychodzi na to, że Bulger z kimś tam walczy.
Zbyt to dwuwymiarowe. Finalnie cały ciężar fabularny położony został na związkach Winter Hill (mafii Bulgera) z FBI. Ten główny wątek nie miał wystarczająco dobrego paliwa na 120 minut historii. Zabrakło tam równoległego planu (np. intrygi między rodzinami mafijnymi) który dałby temu filmowi drugi oddech.
Wyjadaczy gatunku zawiedzie, amatorów zadowoli.
Film obejrzany dzięki uprzejmości sieci Multikino