Po raz pierwszy miałem przyjemność uczestniczenia w największym święcie kina azjatyckiego w Polsce i muszę przyznać, iż atmosfera i organizacja festiwalu zrobiła na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Znacznie lżejszy i bardziej kameralny, niż wrocławskie Nowe Horyzonty, czy American Film Festival. Kolejki nie są duże, spokojnie można dostać się na każdy seans (przychodząc dosłownie nawet parę minut przed filmem). Z całego inwentarza festiwalowych dóbr postanowiłem wybrać kilka, które najmocniej zapamiętam po tegorocznej edycji Pięciu Smaków.
Prelekcje
Przed wieloma filmami prezentowane są prelekcje na temat wyświetlanego obrazu, jak i kontekstu kulturowego, czy dorobku twórcy. Trwające 5-10 minut stanowiły dla mnie największą wartość festiwalu. Wiedza i słownictwo prelegentów poszerzyły moje horyzonty znajomości azjatyckiej kultury. Wielki szacunek dla organizatorów! Nowe Horyzonty, może u nas też by się coś takiego udało zorganizować?
Reklamy przed filmem
Reklamy mogą być ciekawsze, niż niejeden film? Jeśli są z Azji to jak najbardziej! Tradycją Pięciu Smaków jest emisja przed filmem wyselekcjonowanych azjatyckim reklam telewizyjnych często tak abstrakcyjnych, że wywołujących spazmy śmiechu. Może to dziwnie zabrzmi, ale podczas festiwalu „zbiera” się reklamy niczym Pokemony ze słynnej gry. „ -Tę już widziałem. -O! A tej jeszcze nie!”. Tak to mniej więcej wygląda.
Noc zombie
Wydarzenie lekko wzorowane na nowohoryzontowym Nocnym Szaleństwie. Podczas tegorocznej Nocy zombie obejrzeliśmy dwa filmy – Jednym cięciem i Sztos rodzinę: zombie do usług. Już sam wystrój sali był dość nietypowy i pełen… główek kapusty. Jak się później okazało miało to swoje uzasadnienie w jednym z wyświetlanych filmów. Atmosfera podczas seansu była niepowtarzalna. Lekka woń różnej maści trunków unosiła się po sali kinowej, a żywiołowe reakcje publiczności zwielokrotniały komediowy wydźwięk produkcji. Właśnie dla takich przeżyć warto jeździć na festiwale filmowe!
Goście
Liczba zaproszonych gości robi kolosalne wrażenie. Na prawie każdym filmie obecny był twórca, bądź osoba bezpośrednio związana z danym tytułem. Po seansie można było uczestniczyć w sesjach Q&A i wymienić z nimi parę zdań. Raz miałem nawet okazję bezpośrednio (ok, pośrednio, bo przez tłumacza z japońskiego) porozmawiać z reżyserem naprawdę dobrych „Kwiatów zła”.
Atmosfera
Jak już wspomniałem atmosfera na Pięciu Smakach znacznie różni od innych większych festiwali filmowych. Być może wynika to z mniejszej liczby uczestników, dzięki czemu każdy czuje się jak członek jednej wielkiej rodziny. Mniejszy pośpiech, dobieranie filmów jest łatwiejsze, bo wybór ogranicza się do trzech możliwości, brak stresu niedostania się na seans. W tym punkcie chciałbym ponownie zrobić ukłon w stronę organizatorów, którzy tworzyli poczucie jakiejś wspólnoty. Luźna aura miłośników azjatyckiej kultury. Naprawdę super było być jej częścią!
Filmy
Na koniec zostawiłem sobie clou całego wydarzenia, czyli filmy. Kilka tytułów pozostanie ze mną na długo, na czele z niezwykle emocjonalną „Fagarą”. O tym dziele pisałem już w relacji, więc zachęcam do prześledzenia naszego Facebooka. Niewątpliwym odkryciem był dla mnie Fruit Chan, o którym, muszę przyznać, wcześniej nie słyszałem. Reżyser z Hongkongu oczarował mnie „Małym Cheungiem” i po powrocie z Warszawy zapragnąłem zapoznać się z całą jego twórczością. Mój top3 wieńczy obraz na wskroś teatralny. „Żyć, śpiewać” dotknęło mojego serca kochającego, ponad wszystko, teatr. Sekwencje operowe to piękno w czystej postaci, spektakl malowany wrażliwością i dźwiękiem…
Pięć Smaków, mam nadzieję do zobaczenia za rok! Robicie doskonałą robotę!
(zdjęcia autorstwa Natalii Poniatowskiej)