”Personal Shopper”: Ofiara festiwalowej zasady

Nie wiem, czy uczestniczyliście w wielu festiwalach filmowych. Szczególnie myślę o takich, w których wychodzi się z seansu, od razu idzie na kolejny, bez czasu na większe przerwy. Tak to wygląda choćby na Nowych Horyzontach czy na Festiwalu Filmowym w Gdyni. Ale też na festiwalu American Film Festival. Jedną z „ofiar” takiego systemu okazał się w moim przypadku film Oliviera Assayasa Personal Shopper, ukryty w katalogu festiwalowym pod tytułem Stylistka.

O jakim systemie mówię? Jest on prosty – przy wielkim natężeniu filmów, które ogląda się na każdym festiwalu, oddziela się przysłowiowe „ziarno od plew”. Jeśli ktoś nie jest fanem tego typu powiedzeń spróbuję mniej obrazowo: część filmów ogląda się z oczywistych powodów do końca, z części natomiast wychodzi się przed końcem, dając twórcom swego rodzaju czerwoną kartkę. Personal Shopper znalazł się w gronie tych drugich nie dlatego, że po prostu zabrakło na niego czasu. Znalazł się w tym gronie ze względu na nagromadzenie fabularnych idiotyzmów, pod których ciężarem nawet najlepiej grająca Kristen Stewart nie miała szans wyjść obronną ręką (dalej korzystając z barwnych powiedzeń). Assayas ratunku dla swojego filmu szukał w trickach narracyjnych, którymi mógłby się posłużyć choćby Krzysztof Kieślowski. Jednak Personal Shopper dowodzi, że uczniem starego mistrza okazał się fatalnym. Kieślowskiemu nawet takie pomysły jak ten kuriozalny duch uszłyby na sucho. Assayas niestety „ściągnął” od niego jedynie manieryzmy, które jeszcze w trakcie trwania fabuły stopniowo multiplikował.

Personal-Shopper_1

Jak już wspomniałem o duchu to może powiem w ogóle o co tu chodzi – Stewart, znakomita w tym niezwykle ograniczonym materiale, gra tutaj głównie…na iphonie. A właściwie rozmawia przez niego z kimś, kto się przedstawić nie chce. W międzyczasie dobiera ubrania dla swojej klientki, w końcu wedle tytułu jest stylistką. Jest też medium, które musi się pożegnać ze swoim bratem. Oj bogactwo gatunkowe niesamowite – gorzej, że Assayas posłużył się nim do stworzenia autoparodii. Kompletnie zresztą nieintencjonalnej, wynikającej z całkowitej nieudolności reżysera (i scenarzysty) i braku pomysłu na wykorzystanie potencjału swojej wybitnej aktorki. Nie bez powodu śmiałem się na tym filmie niemal tyle samo, co na bodaj najlepszej komedii American Film Festival Każdy by chciał!! Richarda Linklatera.

Śmiałbym się jeszcze więcej, gdyby ten film nie stał się ofiarą mojej festiwalowej zasady, że szkoda czasu na miernoty, kiedy tyle jeszcze dobrego do obejrzenia. Wyszedłem i pomaszerowałem na…Moonlight.

Start typing and press Enter to search