„Pierwszy śnieg”: Ależ mnie zmroziło…

Byliście kiedyś na występie Jana Pietrzaka, który odbywał się na scenie Metropolitan Opera? Albo oglądaliście może spektakl z aktorami z Dlaczego ja na West Endzie? Tak właśnie można się czuć podczas seansu Pierwszego śniegu, filmu którego fundamenty są trwałe jak Met, Royal Albert Hall czy Carnegie Hall, ale w którym genialni wykonawcy wystąpili w stanie wskazującym na spożycie lub z ciężkimi problemami żołądkowymi.

Tacy artyści jak Michael Fassbender, Charlotte GainsbourgRebecca Ferguson przed kamerą, oraz Tomas Alfredson, Dion Beebe, Marco BeltramiMartin Scorsese za nią, nie powinni się byli podpisać pod takim filmem. Nie jest to może tragedia, która sugerują amerykańscy krytycy. Jednak sądzę, że zarówno fani twórczości Jo Nesbo, jak i tacy, którzy jej nie znają (w tym piszący te słowa), nie będą zadowoleni z tej nowej próby przywrócenia filmowego kryminału do czasów świetności. Mamy bowiem do czynienia z kinem telewizyjnym, ze wszystkimi tego  reperkusjami – akcja się toczy w tempie zawrotnym, na tyle dużym żeby nic z fabule nie mogło się spiąć w koherentną całość. Między bohaterami, podobnie jak w przedłużonym odcinku serialu z lat 90., nie powstają żadne relacje, poza wybuchami krzyku czy rozpaczy, które mają imitować prawdziwe emocje.

snowman-gallery3-596e53898b63b-1

Montaż, za który zabrała się stała współpracowniczka Scorsese Thelma Schoonmaker, jest na tyle sprawny, że stara się tuszować słabości zdjęć Diona Beebe, który robił już wielokrotnie lepszą robotę. Nie wystarczy pokazać pięknie wyglądających zaśnieżonych terenów Norwegii, żeby zbudować klimat opowieści kryminalnej. Zdjęcia, muzyka w takich historiach są kluczowe i mogą albo pomóc reżyserowi, albo mu bardzo przeszkodzić. Alfredson nie miał tego komfortu i sam musiał radzić sobie z budowaniem napięcia – w tym kontekście poległ na całej linii. Pierwszy śnieg jest absolutnie pozbawiony napięcia, do tego stopnia, że od połowy filmu przestało mnie interesować rozwiązanie intrygi oraz motywacje sprawcy (duże słowo). Jedyne czego oczekiwałem, to szybkiego finału, który niestety nadszedł dopiero po następnej godzinie. A jak już się pojawił, to mówiąc bardzo eufemistycznie rozczarował. Ja jednak nie lubię eufemizmów i powiem wprost, że dawno tak się nie uśmiałem z rozwiązania kryminału. Jeśli Nesbo tak to napisał, to już wiem, że tego typu książki czytać bym nie chciał. Jeśli zakończenie zmienili mu scenarzyści, to wybrali z całą pewnością najgorsze. Przypomniał mi się finał znakomitego skądinąd serialu Władysława Pasikowskiego Glina, w którym w podobnie kuriozalny sposób poznaliśmy losy głównego antagonisty. Różnica jest jednak taka, że u Pasikowskiego śmierć bohatera granego przez Mariana Glinkę pokazywała w jasny sposób działania polskich gangsterów-amatorów. Tutaj finał jest ośmieszający dla twórców, a nie dla postaci.

the-snowman-2017-michael-fassbender

Warto jeszcze odnieść się do postaci Harry’ego Hole, którego zagrał mający ostatnio fatalną passę Michael Fassbender. To co się dało Fassbender z tej postaci wycisnął. Więcej nie był w stanie, bo scenarzyści zrobili z Hole pijaka, który nagle pić przestaje (nie wiadomo czemu), zaniedbującego rodzinę (która nie wiadomo czemu dalej go kocha), w końcu policjanta, który ponoć jest legendą i geniuszem, ale jego początkowe działania wskazują na coś zupełnie odwrotnego. Partnerująca mu Rebecca Ferguson, odkąd pokazała się na ekranie w Mission Impossible Rogue Nation, nigdy nie zagrała gorszej roli. Jej histeryczna kreacja jest jednym z licznych problemów tego rozczarowującego filmu, o którym warto szybko zapomnieć.

Start typing and press Enter to search