Nie wiem, czy jeszcze pamiętacie, ale seria o Piratach z Karaibów, rozpoczęła się Klątwą Czarnej Perły w roku…2003. Minęło więc prawie 15 lat. Od tego czasu powstały 2 sequele oryginalnej historii oraz 4. część, która zapewne miała rozpocząć nową piracką opowieść. Filmowi Roba Marshalla zabrakło jednak mocy i potencjału do rozpoczęcia rebootowanej serii. Po co więc po kolejnych 5 latach powstała Zemsta Salazara?
Odpowiedź wydaje się prosta: żeby ostatecznie zarżnąć historię Jacka Sparrowa, zmasakrować tego świetnego bohatera i dać kolejny dowód na to, że Johnny Depp potrzebuje albo bardzo długiej przerwy w karierze, albo zmiany agenta. Wszystko się sprawdziło, jakby ktoś odhaczał na liście zakupów kolejne produkty. Jedynym pozytywnym aspektem Zemsty Salazara może być fakt, że ponad wszelką wątpliwość powinna być to ostatnia część tej w ostatecznym rozrachunku bardzo nieudanej sagi.
Mówię to ze smutkiem, bo pierwsza i trzecia część naprawdę przypadły mi do gustu. Mowię to jednak także z poczuciem ulgi, bo nie dało się dłużej odgrzewać tego samego kotleta. Już przy 4. części było to problemem, który udało się przykryć kilkoma smakowitymi kąskami w obsadzie (Ian McShane i Penelope Cruz). Tutaj takie oszustwo się nie udało, bo nowe postaci okazały się słabszymi wersjami oryginalnych bohaterów, a villain został pozbawiony jakiejkolwiek charyzmy i tajemnicy. Wina za to leży po równo po stronie scenariusza oraz fatalnego Javiera Bardema, który wygląda na mocnego kandydata do Złotej Maliny. Nie pamiętam gorszej roli tego przecież wyśmienitego aktora. Z elementów starych, które twórcy starali się jakoś odświeżyć, jedynie postaci Barbossy grana na granicy karykatury przez Geoffreya Rusha wydała mi się jakkolwiek interesująca. W przeciwieństwie do Sparrowa, którego Johnny Depp gra na typowym autopilocie, bez cienia polotu i szaleństwa z Klątwy Czarnej Perły. Z drugiej strony trzeba przyznać, że scenarzyści nie ułatwiają mu zadania robiąc z Jacka element fabuły, który ma być typowym comic relief tej opowieści. Szkoda, że opartym właściwie w całości na beznadziejnych „sucharach”, które słyszeliśmy już wielokrotnie i które, zgodnie z definicją suchara, nigdy nie były śmieszne.
Zemsta Salazara wygląda jak Klątwa Czarnej Perły, tylko po bardzo ciężki wylewie, już bez szans na pełne wyzdrowienie. Widać, że materiał wyjściowy został wyeksploatowany w całości wcześniej, a twórcy (szczególnie na ekranie) się w swoich rolach wypalili. Nawet muzycznie Zemsta Salazara przegrywa w poprzednimi częściami – ile razy można mielić te same tematy Hansa Zimmera? Geoff Zanelli nawet nie pofatygował się, żeby zaangażować orkiestrę symfoniczną. Wszystko brzmi jak przetworzone przez komputer, bez energii i pirackiego szaleństwa. Nie ma też rozmachu zdjęć Dariusza Wolskiego. Nie ma, nie ma, nie ma. Więc co jest? Nuda, patos, fetyszyzowanie efektów specjalnych, bohaterowie pozbawieni energii i chemii.
Żałuję, że wszyscy nie utonęli, bo wtedy byłoby pewne, że nikt już po tę serię nie sięgnie.