Na samym początku zaznaczę – ta recenzja będzie podzielona na dwie zupełnie oddzielne części. W jednej opowiem Wam o swoich wrażeniach z realnego oglądania Polowania na prezydenta, w drugiej…sami zobaczycie.
Pierwsza perspektywa
Jeśli spojrzeć na Polowanie na prezydenta, jak na robione na serio kino akcji, to mamy przed sobą mocnego kandydata do miana najgorszego filmu roku. Film robiony przez fińskiego twórcę, Jalmari Helandera staje z miejsca w tym samym szeregu, co stworzony także za skandynawskie pieniądze Iron Sky. Obydwa obrazy łączy kilka elementów – scenariusz napisany na kolanie, brak reżyserii, zabawne efekty specjalne. Różnica jest jedna – obsada, która w tym filmie wygląda naprawdę imponująco. Niestety jedynie na papierze, bo każdy z tych aktorów wygląda w Polowaniu na prezydenta tak, jakby ledwo wyszedł ze szkółki niedzielnej. Słowem – katastrofa. I teraz następuje…
…druga pespektywa.
A co jeśli to wszystko była zgrywa, campowa zabawa, parodia? Jest to pewne, choć niepełne wytłumaczenie całej sytuacji. Wiele elementów wskazuje na to, że Helander nie miał w planach robienia prawdziwego kina akcji. Kilka przykładów:
1) scena, w której oficer Secret Service wyskakuje z Air Force One i po bokach mijają go lecące rakiety
2) zamrażarka w środku fińskiego lasu
3) lot na…rzeczonej zamrażarce
4) but prezydenta USA…również znaleziony w lesie
5) Jim Broadbent agentem Secret Service 😛
Problem w tym, że dużo campowych rozwiązań jest tutaj raczej z przypadku, niż zgodnie z koncepcją reżyserską. Poza tym mało z nich śmieszy od razu. Większość zaczęła mnie bawić dopiero, jak zacząłem je z perspektywy czasu analizować. Ktoś powie: To dobrze, przynajmniej nie zapomniałeś o filmie od razu. Jednak z drugiej strony, może wolałbym o nim nie pamiętać?
Patrząc na film z pierwszej pespektywy:
Z drugiej mocne: