Michał Hernes: Mówiąc szczerze, kiedy usłyszałem, że Darren Aronofsky zabiera się za ten film, i zamierza go zrobić z dużym rozmachem, pomyślałem sobie, że jeśli ta produkcja zakończy się sukcesem, będzie to największy cud od czasów zmartwychwstania Łazarza (Maciej: piękny cytat z redaktora Andrzeja Kostyry – inna historia). Uznałem, że – używając biblijnej metafory – łatwiej jest wielbłądowi przejść przez ucho igielne, niż Aronofsky’emu dostać pieniądze na taką produkcję. Spodziewałem się problemów i konfliktów porównywalnych z tymi na planie Źródła tego samego reżysera. W finale tamtej produkcji miała być wielka bitwa, ale ostatecznie nie starczyło na nią pieniędzy. W związku z tym byłem ciekaw, jaki będzie rezultat spotkania bardzo osobistej wizji Aronofsky’ego z hollywoodzkimi kompromisami. Muszę przyznać, że ogromnie mnie ten film zachwycił w warstwie wizualnej, choć wielu filmoznawców uważa, że jeżeli daną filmową produkcję chwali się za ładne zdjęcia, oznacza to, że jest ona „do dupy”.
Maciej Stasierski: Ta pointa jest niestety trafna – jeśli zaczynamy rozmawiać o filmie od zdjęć, albo jeśli możemy powiedzieć: O! Ten zagrał rewelacyjnie, to zwykle znaczy, że coś nie zadziałało, a my się całkowicie nie “wkręciliśmy” w historię. Jednak ja przy okazji Noe – Wybranego przez Boga tego nie miałem. Darren Aronofsky to nie jest co prawda reżyser, którego kupuję w całości, bo kultowe Requiem dla snu to właśnie jeden z tych przehypowanych filmów, po których pomyślałem: O tak! Ellen Burstyn to genialnie tu zagrała. Jednak na drugim biegunie jest Czarny łabędź – absolutne arcydzieło, najlepszych film Aronofsky’ego, chyba jeden z tych niewielu filmów lat 2000nych, o których będzie się mówiło za 50 i 100 lat. Gdzie w tym zestawieniu jest Noe? Gdzieś po środku – poraża ambicjami, rozmachem, wizualnym pięknem. Z drugiej strony ryzykowny to projekt i w niektórych elementach to ryzyko nie opłaciło się. Co o tym myślisz?
Michał: Odnoszę wrażenie, że w Czarnym łabędziu Aronofsky chce być Romanem Polańskim, a bliżej mu do późnego Krzysztofa Kieślowskiego (i to nie jest komplement). Film ratują niepokojący klimat i Natalie Portman, ale to dla mnie ambitna porażka. Po prostu oczekiwałem czegoś więcej.
Wracając do tematu naszej dyskusji – jak wspominałem, to dla Aronofsky’ego bardzo osobisty film, projekt jego życia. Po raz pierwszy zetknął się z historią Noego w czasach szkolnych, na zajęciach z angielskiego. Wygrał wtedy konkurs na opowiadanie o tym bohaterze i dzięki niemu pokochał pisanie. Film zadedykował swojej nauczycielce, zagrała ona nawet w tej produkcji małą rolę.
Przed zrealizowaniem Noego, Aronofsky zdecydował się stworzyć komiks wspólnie ze swoim współpracownikiem Arim Handelem, współscenarzystą Źródła, który w filmie Pi wcielił się w… kabalistę. Tę historię narysował gość znany z pracy nad takimi komiksami jak X-men czy Fantastyczna czwórka, a w sumie w Noem jest coś z superbohatera. Możliwe, że był pierwszym superbohaterem.
To projekt bardzo przemyślany i faktycznie imponujący w warstwie wizualnej. Rozmawiałem z Grzegorzem Jonkajtysem, specjalistą od efektów specjalnych z Industrial Light & Magic. Jonkajtys pracował nad tym filmem i wspominał, że Aronofsky był zadowolony z końcowego efektu.
Podziwiam, gdy udaje się zrealizować w Hollywood tak dużą wizję z tak wielkim rozmachem, nie zaprzedając całkowicie swojej duszy. Przypomina mi się scenariusz Vincenta Warda do Obcego 3. Ward to filmowiec, malarz i gość od przepięknego filmu Między piekłem a niebem z Robinem Williamsem. Nowozelandczyk chciał osadzić historię o obcym na zalesionej planecie, zamieszkiwanej przez mnichów w średniowiecznych warunkach. Efekt mógłby być ciekawy, ale producenci postawili na Davida Finchera.
Z kolei Paul Nagi instynkt Verhoeven marzy o filmie o prawdziwej historii Jezusa, który narodził się z gwałtu, jakiego na Marii dokonał rzymski legionista. W tej wizji Jezus byłby przywódcą politycznym i rewolucjonistą. Czy byłoby w niej sporo seksu? Nie wiem, ale oglądałbym.
Maciej: Te przykłady wskazują na to, że są jeszcze w Hollywood pokłady pozytywnego ryzyka, którego Aronofsky spróbował. Nie powiesz mi przecież, że realizując film o Noe, Twoim pierwszym wyborem byłoby otwarcie go od spotkania ze stworami z kamienia, których nazwy teraz nie pomnę. W tym elemencie to ryzyko jest trudno uzasadnione, bo nie da się go łatwo sprzedać. Prawda, Stwory wyglądają imponująco, ale po prostu dla widza znającego historię Noego, ekranizowaną około 1654 razy, będzie to takie zaskoczenie, którego nie zaakceptuje. Z drugiej strony Noe ma jednak tak dużo mocnych elementów, którymi da się przykryć te składniki udane mniej lub wcale. Nie udała się przecież kompletnie postać Matuzalema w kompromitującej interpretacji Anthony’ego Hopkinsa. Jak tego aktora ubóstwiam, tak tutaj zupełnie się pomylił. Podobnie z Emmą Watson – ona najbardziej przeszkadza w drugiej części na Arce. Ale reszta obsady jest znakomita ze szczególnym uwzględnieniem Jennifer Connelly – ona trzyma ten film w końcówce w ryzach.
Michał: Powtórzę: naprawdę cieszy mnie, gdy udaje się zrealizować w Hollywood ambitny projekt z rozmachem i za duże pieniądze. Gdy myślę o takich przedsięwzięciach, do głowy przychodzi mi Drzewo życia Terrence’a Malicka, albo Wszystko dla miłości Thomasa Vinterberga, które zakończyło się kompletną klapą. Noe’ego umieściłbym gdzieś pomiędzy tymi filmami.
W produkcji Aronofsky’ego rzeczywiście wrażenie robi obsada. Uwielbiam Russella Crowe i wspomnianą przez Ciebie Connelly, mam także słabość do – ocierającej się o kicz i grafomanię – muzyki Clinta Mansella. Noe to bardzo ryzykowny projekt, więc tym bardziej podziwiam odwagę twórców. Ten film to wzorcowy przykład pięknej porażki, pełnej słabych punktów, która mimo wszystko może widzowi zaimponować.
Maciej: Clint Mansell z Aronofsky’m stworzyli taki tandem reżysersko-kompozytorski jak Nolan z Zimmerem, a wcześniej Spielberg z Williamsem. Też uwielbiam jego orkiestrowe dźwięki, które idealnie współgrają z pompatycznym, imponującym wizualnie przekazem reżyserskim. Zgoda – Noe to jedno wielkie ryzyko. Użyłem tego słowa już wielokrotnie, bo najlepiej ono opisuje ten projekt. Jednak ze słowem porażka zgodzić się jest mi trudno. Słabości, co do których się zgadzamy, nie uzasadniają chyba użycia tego mocnego określenia. Aronofsky nie przegrał tym filmem, chyba, że finansowo. Artystycznie jednak się obronił i liczę na to, że nie przestanie ryzykować. Czekam!
Michał: Jeśli chodzi o tandemy reżysersko-kompozytorskie, przypomina mi się jeszcze duet Kieślowski-Preisner. Wracając do Noego, sporo filmów czerpie inspiracje z mitologii, a Aronofsky postanowił opowiedzieć jedną z biblijnych opowieści w formie kina superbohaterskiego. Podoba mi się ten pomysł. Stwory z początku filmu, które tak negatywnie Cię zaskoczyły, pojawiły się też w komiksie i faktycznie w nim mniej mi przeszkadzały niż w filmie.
Skoro George R.R. Martin napisał Grę o tron, mocno czerpiąc ze średniowiecznych realiów i książek, zaimponowało mi, że Aronofsky przypomniał, że w biblijnych opowieściach zdarzali się superbohaterowie ze skazą tacy jak Noe.
Maciej: Czyli jednak porównanie do Kieślowskiego to niekoniecznie obelga. Ja przynajmniej tak to traktuję. Ciekawe i niezwykle trafne wydaje mi się porównanie do kina superbohaterskiego. Historie ukazywane w Biblii generalnie mają do opowiadania ich w takiej konwencji i szkoda, że mało reżyserów z tego dotychczas korzystało. Rozumiem, że z powodu klapy finansowej Noego, żaden z biblijnych projektów od tej pory nie został w tym kierunku poprowadzony. Rozumiem i żałuję.
Po raz kolejny, jak mantra, powraca RYZYKO. Aronofsky być może jest filmowym Paolo Coelho, być może większość jego filmów to przerost formy nad treścią, ale ja to kupuję, bo facet potrafi opowiadać, a przy okazji nigdy nie idzie z akurat przyjętym nurtem. Ciekawi mnie co mógłby zrobić np. z projektem Marvela, jak już o superbohaterach zacząłeś. Zapewne wyszłoby z tego coś bliżej Hulka Anga Lee, czyli kompletnie niezależna produkcja, niż zdjęci z taśmy produkcyjnej Avengersi. Nawet jeśli byłaby to porażka, to zapewne piękna i wciąż dowodząca klasy reżysera, a nie kompromitująca jak przy okazji Zacka Snydera. Tak – nie mogłem się powstrzymać.