Michał Hernes: Alicja Helman słusznie zauważyła, że pisanie o chińskiej kinematografii jest jak zwiedzanie nieznanego lądu i wyprawa pełna niespodzianek. Jeszcze więcej niespodzianek, nie zawsze pozytywnych, przynoszą filmy o Chinach robione przez hollywoodzkie studia i amerykańskie ekipy filmowe. Co Cię zaskoczyło w Wielkim murze i czy były to pozytywne niespodzianki?
Maciej Stasierski: Chyba nic, poza listą płac. Wiedziałem na co się wybieram i do pewnego momentu to dostałem. Było efektownie, głupio i, jakbym zapomniał, efektownie i… głupio. Dobrze, że nie tylko ja śmiałem się z tych dialogów na cztery nogi. Z drugiej strony sceny akcji były ekscytujące, a ta otwierająca zachwycała kreatywnością. Zgodzisz się?
Michał: W tym przypadku nie wiedziałem czego się spodziewać w tym sensie, że to nie jest film w klimacie “Jak mały Johnny patrzy na te dziwne Chiny”, bo jednak za reżyserię odpowiada chiński mistrz Zhang Yimou, znany zarówno z wysokobudżetowych produkcji takich jak Hero, ale też ambitniejszych filmów, np.: Zawieście czerwone latarnie. Yimou dumnie podkreśla, że to pierwsza wielka superprodukcja tak mocno zakorzeniona w chińskiej kulturze i z udziałem tylu chińskich aktorów. Słynny filmowiec liczy na to, że będzie powstawało w Hollywood więcej takich filmów i zważywszy na zainteresowanie Amerykanów chińskim rynkiem jest to bardzo możliwe.
Wracając do Wielkiego muru – bardzo mnie cieszy, że to nie tylko rozrywka, na której bawiłem się jak prosię, ale także film zachwycający mnie w warstwie wizualnej. Kilka scen w tej filmowej produkcji jest przepięknych, a pomysłów – ciekawych. O ile jednak Yimou odmienił kiedyś chińskie kino jako jeden z twórców tzw. Piątej Generacji, obawiam się, że hollywoodzkich blockbusterów nie odmieni. Co Ciebie zachwyciło w Wielkim murze? Czy poczułeś w trakcie seansu dziecięcy dreszczyk emocji? Ja nie, ale mimo wszystko dobrze się bawiłem.
Maciej: Nic mnie w nim szczególnie nie zachwyciło, ale też nie nudziłem się na nim nawet w chwilach gorszych, żeby nie powiedzieć złych. Kicz niektórych rozwiązań (przyznasz, że pomysły scenarzystów są tu absolutnie kuriozalne) wywoływał na mojej twarzy uśmiech.
Jednak nie był to uśmiech politowania czy pewnego rodzaju zniecierpliwienia – mnóstwo takich momentów miałem np. na tegorocznych blockbusterach ze stajni DC Comics, ale też i na Deadpoolu – a bardziej pewnego rodzaju fascynacji twórcą, który ma świadomość durnot i głupotek, za które jest odpowiedzialny. Jednak nie idzie z nimi na pół gwizdka, o nie! Przeciwnie, kiczem wręcz zalewa cały ekran od lewa do prawa, od pierwszej do ostatniej sceny. Myślę, że Tony Gilroy, jeden ze współscenarzystów tego filmu, miał dobrą bekę pisząc lub poprawiając ten tekst (twórca genialnego Michaela Claytona czy scenariusza do Rogue One). Myślę, że też miał ją jednak Yimou Zhang, który oczywiście w wywiadach promocyjnych musi opowiadać teraz pierdolety, a tak naprawdę wie dobrze, że z Wielkiego muru dało się wycisnąć niewiele. On jednak, ze swoimi sprawnym aktorami (poza Willemem Dafoe, który wyrwał się z innego filmu), poczuli konwencje i pociągnęli ją do takiej skrajności, że nawet fryzura Matta Damona w tym filmie nie przeszkadzała. Jak szukacie guilty pleasure, to właśnie ten film jest jego idealnym przykładem. Jak Ci się podobała muzyka? No i co myślisz o “atakach żurawi”?
Michał: Ten reżyser na stare lata coraz częściej podejmuje, niestety, złe decyzje, ale kilku pięknych wizualnie fragmentów Wielkiego muru będę bronił (np. scenę z balonami). Niestety, “atak żurawi” jest dla mnie równie kuriozalny co fryzura Damona. Szkoda, że Tony Gilroy nie przemycił do tego filmu dowcipnych dialogów z humorem na poziomie tego z Rogue One, ale całkiem możliwe, że nikt tego od niego nie wymagał. Szkoda że ten film nie jest przewrotną beką na miarę Żołnierzy kosmosu Paula Verhoevena.
Muzyka z Wielkiego muru, miejscami epicka i bombastyczna, a chwilami bardzo ładna i liryczna, skłania mnie do postawienia pytania, czy Ramin Djawadi (znany z pracy przy Grze o tron i Westworld, ale też Warcrafcie) staje się albo wkrótce stanie kimś na miarę Hansa Zimmera. Ścieżka dźwiękowa to jeden z największych atutów tej produkcji. Czy myślisz podobnie?
Inna sprawa, że wolałbym zobaczyć ten film w całości zrobiony w Chinach i przez Chińczyków. Yimou nie wyciągnął wniosków z nieudanego amerykańskiego epizodu innego chińskiego mistrza Chena Kaige. Wielcy mistrzowie kina, nie idźcie tą drogą!
Maciej: Chyba więc jestem nieco bardziej zadowolony z efektu niż Ty. Pewnie dlatego, że dostałem ten produkt, za który zapłaciłem – świetnie udźwiękowioną (Djawadi gra to samo, ale wciąż jest to coś niespotykanie elektryzującego we współczesnym Hollywood), dobrze nakręconą rozrywkę już nawet nie na granicy przerysowania, ale po prostu niesamowicie przegiętą w stronę kiczu, która jednak w tym sensie dostarcza tego co misie lubią najbardziej. Mianowicie pozwala wyłączyć mózg. W przeciwieństwie do Zacka Snydera, który chce żeby mózg pracował na największych obrotach, ale nie pozwala nam zrozumieć po co. I wtedy mózg się wyłącza w trakcie filmu, ale frajdy nie ma. Tutaj wchodzimy do sali kinowej bez tego niekiedy męczącego elementu myślenia, siedzimy w niej półtorej godziny (dwie z reklamami) i wychodzimy jak po prysznicu – odświeżeni, że nie zawsze wszystko musi być w kinie na poważnie i z przesłaniem. Oczywiście bywa źle i jeszcze gorzej, ale przynajmniej rozrywkowo. Tak traktuję właśnie Wielki Mur. Jakby to powiedział Grek Zorba – jaka piękna katastrofa.
Michał: Zgodzę się i, powtórzę raz jeszcze – bawiłem się świetnie, ale Spielbergowi albo Scorsese byśmy takiej katastrofy nie wybaczyli, a Yimou był kiedyś równie wielki, jak oni. Z drugiej strony przekonuje mnie argument o bezpretensjonalnej rozrywce na przekór np. koszmarnym produkcjom Zacka Snydera. Dlatego, mimo wszystko, warto wybrać się na ten film do kina!