Rola Księżniczki na ziarnku grochu. Scenariusz. Nauka tekstu na pamięć. Ćwiczenia z wchodzenia w postać. Gra. Niby wszystko jest takie proste. Jednak jak w każdej kategorii życia, pewne kanony i zasady możemy przerobić po łebkach, rzetelnie lub maniakalnie. Zamknięcie się w izolatce więziennej na 3 dni i 3 noce, przytycie 30 kilogramów w niespełna 2 miesiące, a może rok nauki baletu? Oto co byli w stanie zrobić aktorzy, by sprostać naszym filmowym oczekiwaniom. Nierzadko płacili za to wielogodzinnym i żmudnym treningiem, zdrowiem psychicznym, a plotka niesie, że czasami nawet i życiem.
Aby bez wytrzeszczania oczu zrozumieć zagadnienie przygotowań do roli aktorskiej należy zdać sobie sprawę z rzeczy zasadniczej. W Stanach Zjednoczonych rządzi Konstantin Sergiejewicz Stanisławski – a właściwie jego metoda wchodzenia w postać. Nie jest przedmiotem ani celem niniejszego tekstu wartościowanie tej szkoły. Nie będę również silił się na ocenę czy aktorzy europejscy, stawiający na dopuszczalne postaciowanie czy teatralne odstępstwa od realizmu są gorsi lub lepsi od amerykańskich, którzy w grze starają się być perfekcyjni i skrajnie naturalni. Ocenę pozostawiam Waszym gustom. Jednak aby zrozumieć motywacje do podejmowania często pracochłonnych, a czasami niebezpiecznych zadań przez aktorów, należy wiedzieć, że dla nich to jedynie spełnienie stawianych przed nimi wymagań systemu Konstantina. U zarania metody Stanisławskiego legło założenie, będące swoistą kontrą do teatralnego i ponadnaturalnego postaciowania oraz przedstawiania emocji bohatera niejako w ujęciu hiperbolicznym. Metoda oparła się na naturalności do szpiku kości, a jej Nirvana polega na pełnym utożsamieniu się z odgrywaną postacią – w proporcji 1 do 1. Sposób Stanisławskiego polega na doprowadzeniu do czystego realizmu – za pomocą emocjonalnego i twórczego myślenia. Wymaga niekiedy silnych psychicznych zmian w umyśle aktora. Nierzadko pojawiające się i widoczne gołym okiem zmiany w sposobie zachowania aktora i jego osobowości, można uznać za negatywny – lub po prostu naturalny – efekt uboczny stosowania tej metody. U podstaw dogmatu Stanisławskiego wyodrębnia się pewne fundamenty-wymagania jakie obowiązany jest spełnić aktor. Są to m.in. zasady, które każą aktorowi identyfikować się z postacią w stopniu, który w skutku idealnym powinien zatrzeć różnicę między nim samym, a odgrywaną postacią. Aktor musi odczuwać emocje w czasie rzeczywistym tj. wtedy gdy odgrywa rolę. Powinien po prostu stać się tą postacią. Sceny odgrywane przez aktora nie muszą – a właściwie wręcz nie mogą – być przećwiczone, gdyż takie przygotowanie według Stanisławskiego może zabić naturalne emocje i uczucia wynikające z wykonywania odgrywanych czynności i narażać wypowiadane kwestie na chociażby minimalną – niedozowoloną – nienaturalność. W ten sposób szerokie pole do działania pozostawia się improwizacji. Wyobraźmy sobie, że gdyby nie ta zasada, być może nigdy nie zobaczylibyśmy jednej z najbardziej legendarnych scen w historii kina, kiedy to Robert De Niro zaimprowizował w filmie Taksówkarz słynną kwestię You talking to me? (której rzecz jasna nie było w scenariuszu).
Mitycznych, legandarnych, półmitycznych i quasi-legendarnych historii o tym jak to aktorzy przygotowywali się do ról jest mnóstwo. Postaram się ograniczyć zatem do praktyk najbardziej interesujących, a dzieło zwieńczę opisem postaci będącymi mistrzami tego gatunku.
Pamiętacie z pewnością Batmana w reżyserii Christophera Nolana. Podział sympatii na ulubione części tej wybitnej trylogii jest dosyć zróżnicowany. Nie istnieje jednak istotny rozdźwięk upodobań w plebiscycie na najlepszy Villain tej serii. I słusznie. Na to miano z pewnością zasłużył Heath Ledger, odrywający rolę Jokera w drugiej części serii o Człowieku Nietoperzu, zatytułowanej Mroczny Rycerz. Otóż w ramach przygotowań do swojej roli, Heath Ledger na ponad 6 tygodni zamknął się w pokoju hotelowym w Londynie. Założył specjalny pamiętnik, w którym pisał jako Joker, usiłując w ten sposób odejść na jakiś czas od swojego ja. Eksperymentował z głosem i śmiał się tak długo, aż opracował doskonałe przegięcie dla odgrywanej przez niego postaci. Są ludzie, którzy twierdzą, że te maniakalne przygotowania w oparach tytoniowego dymu i hektolitrów whiskey mogły przyczynić się do jego śmierci. Takie twierdzenia należy uznać raczej jako typowy przejaw ludzkich upodobań, a więc tworzenia kolejnych, tajemniczych mitów świata kina. Prawdą jest jednak niezaprzeczalną, że Ledger stworzył najlepszego Jokera w historii filmów o Batmanie i jedną z najbardziej creepy & scarry postaci kina ever.
Podobnym przykładem emocjonalno-fizycznych skutków ubocznych do case’u Ledgera (umówmy się: w każdym micie jest ziarno prawdy), była historia Natalie Portman. Aktorka sama przyznała się do narastającego dyskomfortu w trakcie robienia zdjęć i kreaowania jej świetnej roli w Czarnym Łabędziu w reżyserii Darrena Aronofsky’ego. Ponadto Portman przez ponad rok pracowała nad sztuką baletu, chcąc wymownie i samodzielnie przedstawić różnicę między subtelną White Swan, a jej mrocznym, schizofrenicznym przeciwieństwem w postaci tytułowego Czarnego Łabędzia. Wówczas prawie 30-letnia Portman, postanowiła zintesyfikować ćwiczenia, poświęcając w ostatnich 6 miesiącach przed rozpoczęciem zdjęć, po 5 godzin baletu w każdym dniu tygodnia. Aktorka przeszła również w tym czasie na ścisłą dietę, która polegała na spożywaniu maksymalnie 1000 kalorii dziennie. Reżyser Darren Aronofsky miał być tak pozytywnie zaskoczony efektem pracy i wydajności Portman, że przygotowanym wcześniej dublerkom dał dużo wolnego, gdyż w znakomitej części filmu to sama Portman była na ekranie.
Fizyczne metamorfozy polegające na przejściu przez mordercze diety to dosyć częsta praktyka wśród aktorów. Jedno z najbardziej szalonych przygotowań w tej kategorii była praca Christiana Bale’a, który zagrał rolę Trevora Reznika w thrillerze Mechanik. Obserwując odgrywaną przez niego nawiedzoną postać pozostaje stwierdzić tylko, że na ekranie po raz pierwszy mieliśmy okazję zobaczyć chodzącego trupa, który nie spał przez rok. Obserwowanie Bale’a mocno wytrąca widza z komfortu, jest bolesne i sprawia, że jesteśmy naocznymi świadkami czyjegoś zejścia do piekła. Ciężko znaleźć aktora, który dla roli i Stanisławskiej naturalności byłby w stanie poświęcić tak wiele. W sieci krąży plotka, iż aktor osiągnął ten efekt w rekordowo krótkim czasie za pomocą ekstremalnych termogeników, które gotowały jego tkankę tłuszczową, podnosząc temperaturę ciała do skrajnej gorączki. Nie wiem jak Wy, ale ja nie chcę w to wierzyć.
Ilość wyżej wymienionych lub zbliżonych efektów pracy nad postacią robi wrażenie, lecz o prawdziwych geniuszach i freakach gatunku należy wspomnieć na deser. Pierwszą częścią tego najsmaczniejszego dania niech będzie Daniel Day Lewis – aktor, który jako jedyny na świecie może pochwalić się trzema Oscarami na swoim koncie. To osoba, którą można uznać w dziedzinie przygotowań do roli za szczególny przypadek, pełen zagadek i – jak dla mnie – przejawów lekkiej choroby psychicznej.
W filmie Moja Lewa Stopa, Lewis odrywał rolę Christy Browna, pisarza i malarza, cierpiącego na porażenie mózgowe. Lewis spędził 2 miesiące w klinice Sanymount w Dublinie, która zajmowała się dziecięcymi porażeniami mózgowymi. Aktor poświecił również wiele tygodni na naukę pisania i malowania lewą stopą, tak jak czynił to Brown. Do półki z klasyką przeszło już zachowanie Lewisa na planie zdjęciowym. Aktor przyjął żelazną zasadę polegającą na tym, że w trakcie zdjęć nie może być mowy o najmniejszej dekoncentracji czy też o minimalnych rozproszeniach dla jego umysłu. Lewis między zdjęciami cały czas pozostawał w swojej roli, nie wysiadając np. ze swojego wózka inwalidzkiego. Na jego prośbę był on na nim wnoszony do i z samochodu, którym dojeżdzał na plan zdjęciowy (mam nadzieję, że nie prowadził). Poza tym zażyczył sobie, by go karmiono i torowano trasę przed pchanym przez niego wózkiem. Wspomnieniami z tej roli jest jego pierwszy Oscar za najlepszego pierwszoplanowego aktora oraz… dwa złamane żebra.
Dla roli Gerry’ego Conlona – głównego bohatera filmu W imię ojca, skazanego za udział w zamachach bombowych w 1974 roku, Daniel Day Lewis stracił ponad 22 kilogramy. Poza tym spędził 3 dni i 3 noce w celi bez jedzenia, przygotowując się do sceny przesłuchania. Potem wyjaśnił to zachowanie w prosty sposób: Chciałem w 100% zrozumieć dlaczego niewinny człowiek podpisuje zeznanie, które rujnuje jego całe życie.
[0:50 – Lewis tuż po wyjściu z izolatki]W ramach przygotowań do ostatniej oscarowej zdobyczy Daniela Day Lewisa – roli Abrahama Lincolna w filmie Stevena Spielberga pt. Lincoln – aktor dał kolejny wyraz swojej ekscentrycznej naturze. Lewis poświęcił tygodnie na odsłuchiwanie amerykańskiego akcentu szesnastego Prezydenta Stanów Zjednoczonych – co oczywiście było utrudnione, gdyż nie dysponował autentycznymi nagraniami głosu Lincolna. Aktor w celu zrekonstruowania właściwego akcentu, najpierw przejechał tysiące kilomentrów w okolice domniemanego miejsca zamieszkania Prezydenta i nagrywał wypowiedzi napotkanych tam ludzi, a potem kolejne tygodnie poświęcił na ich odsłuchiwanie i tworzenie jak najbardziej autentycznego (domniemanego) sposobu mówienia Lincolna. Danielowi zatem nie przeszkadzało, że nikt na świecie nie słyszał oryginalnego głosu Prezydenta. Być może miał z nim duchową łączność i tym samym Lincoln był jego jedynym, nieobecnym sędzią. Ponadto aktor kazał do siebie mówić poza oraz w trakcie kręcenia zdjęć per Panie Prezydencie lub Panie Lincoln i podobno reagował bardzo nerwowo, gdy ktoś uczynił wpadkę i zwrócił się do niego w inny sposób. Lewis miał do tego stopnia wejść w rolę, iż w trakcie kręcenia zdjęć podpisywał swoje wiadomości tekstowe A, Abe lub Abraham – oczywiście jako kolejny sposób na niedopuszczenie do mentalnego rozluźnienia i na wypadek tego gdyby przypomniał sobie, że nazywa się Daniel Day Lewis. Patrząc na efekt końcowy wszystkich jego ról z pewnością można stwierdzić, że ta gra była warta świeczki.
Punktem wyjścia do sportretowania jednego z najwybitniejszych aktorów naszych czasów – Roberta De Niro, niech będzie jego wypowiedź z wywiadu z 1976 roku. De Niro wyjaśniając czym dla aktora jest przygotowanie do roli powiedział: Aktor musi wtopić się w otoczenie postaci, przejąć jej umysł i mieć na tym punkcie obsesję. Fizyczne i psychiczne granice nie mogą cię ograniczać, bo jeśli pozwolisz sobie na najmniejsze ustępstwo to nie możesz nazywać się aktorem.
W absolutnie wybitnym filmie pt. Wściekły byk w reżyserii Martina Scorsese, Robert De Niro wcielił się w rolę boksera Jake’a La Motta. Słynnymi już opowieściami o jego absolutnym oddaniu się przygotowaniom do roli było jego zamknięcie się na kilka miesięcy w apartamencie prawdziwego Jake’a La Motta. De Niro usiłował wchłonić w siebie postać legendarnego boksera, bacznie obserwując i wypytując członków jego rodziny o wszystkie najdrobniejsze szczegóły z życia boksera bo przecież na czas kręcenia zdjęć fe facto należały one do niego. De Niro wyjaśniał potem, że skoro mieszkał w apartamencie, w którym znajdowało się mnóstwo osobistych przedmiotów Jake’a, to musiał poznać ich wszystkie historie. Rodzina boksera miała po pewnym czasie przyjąć De Niro jako jej pełnoprawnego członka, o czym świadczyć miało podobno bolesne rozstanie z aktorem gdy ten opuścił ich dom.
[Robert De Niro i Jake La Motta]
Jednak najbardziej szokującą metamorfozą, która przeszła do historii kina był moment, w którym De Niro zażyczył sobie wstrzymania zdjęć po nakręceniu sekwencji z młodym La Mottą. Aby osiągnąć pełen tragizm historii głównego bohatera, aktor przeszedł wówczas na specjalną dietę, dzięki której przytył prawie 30 kilogramów w zaledwie 2 miesiące. Aktor wybrał się w długą podróż na teren Włoch i Francji, gdzie jak sam powiedział: Jadł co popadnie i w każdej wolnej chwili. Mówił: Zawsze wstawałem o 6:30 rano i zjadałem wielkie śniadanie o 7:00. W celu strawienia tej ogromnej porcji, kolejny posiłek mogłem zjeść dopiero o 12:00, a ostatni o 19:00. Jadłem 3 wielkie posiłki dziennie składające się głównie z makaronów, naleśników i lodów. Między posiłkami wlewałem w siebie hektolitry piwa lub tłustego mleka. Wspominał: Nie uznaję fałszywego aktorstwa. Zdaję sobie sprawę, że filmy są iluzją i z zasady są fałszywe, ale nie dla mnie. Jestem zbyt ciekawy. Chcę znaleźć się w centrum faktów. Tylko poprzez takie przytycie naprawdę mogłem zachowywać się jak La Motta. Ciężar mojego ciała wpłynął na moje zachowanie w sposób, który nie osiągnąłbym żadnymi innymi metodami. To było trochę jak wejście na inną planetę. Rezultatem tego osiągnięcia było wielokrotnie przez niego podkreślane osobiste spełnienie.
Zwiększenie masy z 70 do ponad 100 kilogramów w tak krótkim czasie musiało przyczynić się do problemów zdrowotnych aktora. De Niro miał problemy z oddychaniem, zmieniła mu się barwa głosu, a w trakcie ostatnich dwóch tygodni zdjęć nie był w stanie zasznurować sobie butów – w czym pomagała mu ekipa zdjęciowa. Po zakończeniu zdjęć De Niro skarżył się, że niezmiernie trudno jest mu schudnąć. Miał wówczas wpaść w depresję spowodowaną tym faktem oraz zbyt intensywnym wejściem w tragiczną postać La Motty. Jeżeli zestawimy wszystkie fakty: przygotowywania w domu La Motty oraz pełne psychiczno-fizyczne utożsamienie się z tragizmem jego postaci to taki depresyjny skutek wydaje się zrozumiały. Jednak sposób w jaki De Niro przedstawił te dwie kontrastujące ze sobą postacie młodego i starszego La Motty, uczyniły film jednym z najważniejszych obrazów kina, a samego Roberta De Niro jego ikoną. Wiem, że wiele osób nie zorientowało się, że La Motta z końcowej części Wściekłego Byka to Robert De Niro. Pamiętam, gdy oglądałem z tatą ten film na VHS. W trakcie seansu, po jego zakończeniu – i pewnie do dziś – w ogóle w to nie uwierzył.
W świecie kina od wielu lat toczy się dyskusja o tym, czy fizyczne i psychiczne przygotowanie do roli jest potrzebne, a jeśli tak to czy tą siermiężną pracę wykonywać powinni tylko aktorzy mniej uzdolnieni. Twierdzi się również, że najlepszy aktor zagra wszystko bez powyższych przygotowań i co więcej, że ich podejmowanie świadczy o jego pewnej nieudolności. Bullocks. Moim zdaniem to dzięki takim postawom zatracamy się w obrazie do reszty, tracąc przy tym poczucie rzeczywistości. To właśnie w ten sposób film w przyjemny sposób przejmuje nad nami kontrolę. To piękny perfekcjonizm. Jasne, widać w tym wszystkim pewne szaleństwo i odstępstwo od normy. Ale czym byłby świat bez szaleństwa? Gruntem, niebem i ciszą.
Tomasz Samołyk