Godzilla

godzilla_recenzja

 

Jak co roku, w maju startuje sezon blockbusterów. Kiedy festiwal w Cannes trwa właśnie w najlepsze, w kinach rozpoczyna się prawdziwy karnawał komercyjnych premier. Tydzień temu nieszczęsna Transcendencja, za tydzień kolejny X-Men, a na ten weekend swój cień rzucił Wielki Gad.  Zanim jednak poczęstuje tę zmutowaną jaszczurkę solidną porcją recenzenckich ładunków nuklearnych, pozwolę sobie wskazać dlaczego ten film miał szansę być dobry.

Reżyser Gareth Edwards popełnił kilka lat temu film Monsters (w Polsce weszło to pod totalnie mylącym i beznadziejnym tytułem Strefa X). Był to jego debiutancki film. Historia o tyle ciekawa, że była to produkcja holistycznie autorska – Edwards był reżyserem, scenarzystą, operatorem, a nawet twórcą efektów specjalnych. Co zaskakujące, efekty specjalne które stworzył na własnym komputerze wyglądały lepiej niż w wielu amerykańskich superprodukcjach(!). Film kosztował niecały milion dolarów, miał niezłe aktorstwo (m.in. nieznany wtedy jeszcze Scoot McNairy) oraz naprawdę dobry pomysł. Wbrew temu co sugeruje tytuł, film był wszystkim, ale nie filmem o potworach. Na tym polegała jego siła. Edwards potrafił niebanalną historię dwojga ludzi wkomponować w zupełnie niezwykłe okoliczności. Słowem, solidny debiut w stylu self-made mana.

Jego debiut musiał się spodobać amerykańskim producentom. Edwards odbiera pewnego dnia telefon i słyszy w słuchawce:  – Cześć, tu Hollywood. Chcemy dać Ci szansę nakręcenia dużego filmu o jeszcze większym potworze. Kiedy przyjeżdżasz na spotkanie ze sztabem producenckim?  Tym razem zamiast niecałego miliona dolarów, Edwards ma do dyspozycji ponad 150 milionów dolarów. Jednak za cenę wolności artystycznej – studio samo dobiera scenarzystów (notabene, ludzi których największym osiągnięciem jest napisanie scenariusza do Dooma oraz Niezniszczalnych) oraz wskazuje typy aktorskie.

Przeskakując w czasie, wchodzimy do kina, oglądamy i wychodzimy. Co widzieliśmy na ekranie? Bałagan produkcyjno-artystyczny monstrualnych, niczym Godzilla, rozmiarów. Błędy zostały popełnione na tak wielu poziomach, że trudno wszystkie wyliczyć. Zacznijmy od tego, że film jest za długi, a przez pierwszą połowę praktycznie nic się nie dzieje. Druga połowa to intensywne walki pomiędzy i z potworami (tak, jest ich więcej niż jeden). Co razi od pierwszych do ostatnich scen to katastrofalny poziom aktorski. Niby każdy z aktorów z osobna prezentowałby przyzwoity poziom (z wyjątkiem Juliette Binoche), jednak ich sparowanie w tym filmie jest więcej niż absurdalne. Uwaga, prezentuje duety. Pierwszy to Bryan „Heisenberg” Cranston i Juliette Binoche (małżeństwo). Drugi – Ken Watanabe i Sally Hawkins (naukowcy). Jak Watanabe jeszcze jako-tako pasuje na naukowca (choć przez cały film ma taki wyraz twarzy jakby zaciął się intelektualnie na początku tabliczki mnożenia) to jednak Sally Hawkins w roli fizyka nuklearnego stanowi abstrakcję na miarę Monty Pythona. O głównym (ludzkiego pochodzenia) bohaterze filmu (nie, to nie jest wcale Cranston) w osobie Aarona Taylora-Johnsona nie można powiedzieć niestety więcej niż to, że po prostu jest. Jednak matką wszystkich błędów jest tu idiotyczny scenariusz i zupełnie nieautentycznie napisane wątki rodzinno-miłosne. Pasują one tak do tego filmu jak Waldemar Pawlak do House of Cards.

Przez sekundę nie czujemy smuteczku obyczajowego, do którego miał nas przybliżyć scenariusz. Nie wspominając o tysiącu głupich scen (za głupich nawet jak na blockbustera), gdy grupka żołnierzy twardo strzela z pistoletów do Godzilli, kiedy scenę wcześniej ładunki rakiet odrzutowców jej nawet nie skaleczyły. Gdy jednak kamera zwraca się ku potworom (to potwory, to przetwory są – jak śpiewał mistrz Syntetic) sytuacja ulega poprawie. Jedno trzeba oddać filmowi – design i wykonanie tytułowej Godzilli robi wrażenie. Jest groźna, największa w historii i wygląda godnie. Trudno nie pochwalić efektów – ale to truizm.

Konkludując, całościowo wyszło zdecydowanie poniżej przeciętnej. Film ma momenty (np. apokaliptycznie i bardzo efektownie nakręcona skoku spadochroniarzy) jednak wszystko psuje chorobliwy smród, niczym z pyska Godzilli, nieświeżego i popsutego scenariusza. To kolejny przykład na to,  jak wielkie pieniądze wypaczają artystyczne pomysły. Zróbcie więc sobie przysługę i zamiast tracić czas i pieniądze na Godzillę obejrzyjcie sobie lepiej wspominane wcześniej Monsters.

 Dominik Sobolewski

Godzilla (reż. Gareth Edwards)

Sobolewski_4

Start typing and press Enter to search