Dziwak i ekscentryk, Wes Anderson, wraca i proponuje nam kolejną podróż do swojego niepowtarzalnego filmowego uniwersum. Tym razem zaprasza nas do hotelu Grand Budapest położonego w fikcyjnym mini-państewku o nazwie Zubrowka. Ciekawostką jest fakt, że większość filmu kręcona była po niemieckiej stronie Zgorzelca. Podobno Bill Murray podczas zdjęć zwykł chodzić na polską stronę jeść pierogi. Jak już chodził po pierogi to i pewnie brał coś równie lokalnego do popicia. I tak prawdopodobnie Anderson doszedł do nazwy Zubrowka.
Fabuły filmów Andersona są zazwyczaj tak absurdalne, że nie ma co ich opowiadać. Z tego właśnie powodu w dwóch zdaniach o niej opowiem. Monsieur Gustave H. (Ralph Finnes), legendarny konsjerż słynnego w dwudziestoleciu międzywojennym hotelu, swoim zaufanym przyjacielem czyni Zero Moustafę – boya hotelowego. Zostaje on uwikłany w kuriozalną – jak na Andersona przystało – historię kradzieży bezcennego renesansowego obrazu i walki o przejęcie ogromnej rodzinnej fortuny. W tkaninę tej fabuły została wpleciona rekordowa ilość gwiazd filmowych. Przez 100 minut filmu przewijają się m.in: Tilda Swinton, Bill Murray, Edward Norton, Harvey Keitel, Willem Dafoe. Dla pikanterii powiem, że to dopiero niecała połowa stawki. Uderzając w meritum, to właśnie dla tych nazwisk warto obejrzeć ten film. Czy dla urzekającego scenografią, muzyką i pomysłowością filmu także? Tego już nie jestem taki pewien. Filmowy autograf Andersona charakteryzuje zlepek historii z pogranicza baśni i sztuki cyrkowej. Wszystko jest tu osobliwe, przerysowane i odrealnione. Nie bez powodu dwoma najlepszymi scenami filmu są te najbardziej absurdalne: ucieczka głównego bohatera z więzienia, pod przywództwem Ludwiga (Harvey Keitel), oraz pogoń pierwszoplanowych postaci za uciekającym ze szczytu górskiego Joplingiem (Willem Dafoe). Cała reszta cieszy oko, ale w mojej ocenie jest pewną (co prawda dalej pomysłową) powtórką z rozrywki. Trzeba oddać Andersonowi, że z wielką wirtuozerią żongluje gatunkami i kanonami. Film w szaleńczym tempie przeskakuje z komedii w film akcji, by później zmienić się w romans, a skończyć jak thriller.
Jeśli miałbym w jednym zdaniu zrecenzować ten film to podsumowałbym: Wysmakowana i gwiazdorska, acz niezobowiązująca, rozrywka. Gdyby ktoś poprosił mnie o drugie zdanie to dodałbym: Piękny, jednorazowy nonsens.
Grand Budapest Hotel (reż. Wes Anderson)