Jak reagujecie gdy ktoś Wam mówi, że pewna osoba należy do grupy „najwybitniejszych”? Czy kłębi się wtedy w Waszych umysłach cień wątpliwości? Zastanawialiście się nad tym, czy nie jest przypadkiem tak, że kwalifikujemy ludzi jako wybitnych bo „tak się przyjęło” lub „bo wszyscy tak mówią”? Zastanawialiście się kim są ci „wszyscy”? I wreszcie: ilu z tych „wszystkich” poznało, chociażby pobieżnie, poglądy i twórczość osoby, którą kwalifikuje do „najwybitniejszych”?
Rzecz jasna nie moja w tym rola, by na powyższe pytania odpowiadać. Do mnie jednak należy podzielenie się z Wami wrażeniami po obejrzeniu filmu, którego miałem (***) obejrzeć. Przedwczoraj na ekrany polskich kin trafił film Hannah Arendt, którego reżyserem jest Margarethe von Trotta. Te prowokujące pytania z pierwszego akapitu, które na pierwszy rzut oka ustawiają mnie w kontekście fanatycznego heretyka lub psychopatycznego spiskowca, to moje pierwsze i najcenniejsze wrażenia po obejrzeniu filmu, który niniejszym postaram się Wam przybliżyć.
O Hannie Arendt dowiedziałem się kilka lat temu, dokładnie na drugim roku studiów. Wówczas stosunkowo często spacerowaliśmy na uczelnię z Leksykonem myślicieli politycznych i prawnych. W tymże opracowaniu zarysowano kilkaset sylwetek najbardziej popularnych i znaczących myślicieli, polityków i filozofów naszych dziejów. Wśród tej zacnej grupy znajdowała się tylko jedna kobieta. Jedna. Byłaś jedyna, Hannah. Nie mogę się doczekać wszystkich napastliwych obelg z Waszej strony, miłe Panie, ale sorry: umieszczono tam o jedną kobietę za dużo. Jeszcze bardziej przygnębiające jest to, że po obejrzeniu filmu Pani Margarethe von Trotty, widz ma wrażenie, że w Leksykonie umieszczono nawet o dwie kobiety za dużo. Pamiętacie na pewno Żelazną damę, w której oskarową rolę charyzmatycznej i ciekawej postaci Margaret Thatcher zagrała Meryl Streep. Jeżeli przyjmiemy (a błagam przyjmijmy), że od charyzmy Arendt do charyzmy Thatcher jest tak blisko jak od Kamila Bednarka do Iggy Popa oraz, że Żelazna dama to był naprawdę niestrawny i infantylnie poprowadzony film, to proponuję polskie tłumaczenienie dla filmu Hannah Arendt: Żelazna dama po wylewie. Trololo.
Jednak nie moja też rola w tym, by oceniać lub wartościować poglądy polityczne Pani Arendt. Szkoda jednak, że nie były one tak proste jak pokazuje film bo wówczas można byłoby skwalifikować je z łatwością. Można by rzec, że każda osoba, która pali papierosy, robi wszystko inaczej niż większość – ot np. nie skazuje na infamię hitlerowskich zbrodniarzy – zasługuje na miejsce w wyżej wymienionym Leksykonie. Wystarczy też powtórzyć cały ten bełkot o „działaniu zgodnie z prawem” i „wypełnianiu rozkazów”, a potem wszystko skwitować jakąś pretensjonalną nazwą np. Eichmann w Jerozolimie: rzecz o banalności zła i sukces mamy murowany. To tak upokarza mój rozum, że stawiam tu w tym temacie kropkę z szacunku dla Waszego i mojego czasu.
Film przedstawia historię, w której Hannah Arendt udaje się do Jerozolimy by obserować z bliska proces Eichmanna, który uprzednio został porwany przez Mossad. Hannah jest oburzona sposobem traktowania niemieckiego nazisty. Od razu dostaje mdłości na widok szklanej klatki, w której zamknięty jest zbrodniarz w trakcie procesu. Hannah błyskotliwie też zwraca uwagę na mimikę i grę ciała oskarżonego, niezwykle celnie osądzając, że Eichmann to zwykły, a przede wszystkim niewinny człowiek. Potem zapala papierosa i myśli. Wyjeżdza i wraca. Zapala papierosa i myśli. Pisze. Zapala papierosa i myśli. Pisze. Kładzie się. Zapala papierosa i myśli. Wstaje. Zapala papierosa i myśli.
Filmowo prowadzone jest to wszystko chyba w najbardziej nudny z do bólu nudnie możliwych sposobów. Rozmowy filozoficzne porównałbym do słownych potyczek światopoglądowych między gimbazą a podbazą o wyższości gum Turbo nad listkami Wrigley’s Spearmint, a to co mogło obraz uratować – czyli romans Arendt z Martinem Heideggerem – wyglądało jak mój pierwszy pocałunek z moją pierwszą dziewczyną za Gminnym Ośrodkiem Kultury (pozdrawiam Cię Natalia). Z trudem poszukując pozytywnych chwil w straconym czasie oglądania rzeczonego filmu wspomnę jedynie, że ciekawym doświadczeniem było obejrzenie archiwalnych materiałów z procesu Eichmanna. Nie wiem jak to określić, ale wydawało mi się, że wówczas wszyscy grali niezwykle emocjonalnie i realistycznie, a przedłużane dialogi i pauzy poprowadzone były tak naturalnie, że nie mogłem od nich odciągnąć wzroku. To chyba dlatego, że za te fragmenty nie była odpowiedzialna Margarethe von Trotta (ostatni raz piszę to imię i nazwisko bo tak się je źle pisze, że łamią mi się palce). Czy wspomniałem o tym, że w trakcie powyższego Arendt zapala papierosa i myśli?
Są różne zakończenia filmów i różne zakończenia tekstów. Gdybym chciał zakończyć tę recenzję dokładnie w taki sam sposób jak zakończył się film, to musiałbym skończyć o tak.