Myślę, że osoby, które już widziały „Nimfomankę – Część II” zacierają ręce i z podejrzliwą nieufnością patrzą na każdą recenzję tego filmu. Zastanawiają się jak opisać paletę emocji i tematów przedstawionych w tym obrazie w taki sposób, by go nie opowiedzieć, a jednocześnie uchwycić jego esencję. Słusznie. To najtrudniejsza recenzja w moim życiu.
Druga część najnowszego filmu Larsa von Triera to kontynuacja osobliwego spotkania Joe (Charlotte Gainsbourgh) z Seligmanem (Stellan Skarsgard). Tym razem reżyser zanurza nas w historii dorosłej nimfomanki, bowiem młodsza Joe (Stacy Martin), na ekranie pojawia się jedynie epizodycznie, z gracją ustępując miejsca Gainsbourgh. Jak można było się spodziewać, formalna konstrukcja filmu nie została zmieniona. Lars von Trier otwiera drugą część za pomocą neurotycznego montażu i zdaje się nam w ten sposób dobitnie wmówić, że od ostatniego naszego spotkania tak naprawdę nie minęło aż trzy tygodnie. Reżyser, przynajmniej w moim przypadku, już pierwszą sceną przywraca wszystkie emocje i skojarzenia związane z poprzednim epizodem i podsuwa mi je pod serce z wyjątkową bezkompromisowością. Widz doznaje specyficznego, emocjonalnego wstrząsu kiedy po raz kolejny, po trzech tygodniach codzienności, ponownie wchodzi w ten mroczny i przerażający świat. To odczucie porównałbym do niepokojącego tchnienia, gdy po kilkunastu dniach, po raz kolejny przyśnił się nam ten sam, powtarzający się koszmar. Ten sen przywołuje nas do porządku i wypełnia nas nienazwaną dociekliwością, która z czasem przeradza się w pewien rodzaj syndromu sztokholmskiego. To niebezpiecznie zbliża nas do Joe, bo zaczynamy paranoicznie odczuwać przyjemność z rzeczy obiektywnie strasznych, które robią nam krzywdę.
Podobnie jak w I części, również i tym razem film mruga do nas urzekającą wrażliwością. Wszystkie dogmatycznie podane klatki filmowe są pedantycznie wypieszczone. Gdy widzimy najzwyklejszą na świecie łąkę lub ćwierkającego ptaka, czujemy się jak po lsd, wpadając w euforię z powodu kontaktu z prozaicznymi rzeczami. Lars von Trier intuicyjne bawi się dźwiękiem, wprowadzając do obrazu orzeźwiający, kultowy zespół Davida Byrne’a i wrzyna się nam prosto w serce wtedy, gdy słyszymy pierwsze linijki „Hey Joe” w wykonaniu… Charlotte Gainsbourgh. Ta magia działa szczególnie intensywnie biorąc pod uwagę fakt, że przed chwilą poznaliśmy jej kompletną historię .
Aby czytać dalej, musisz wcisnąć „play”.
Temat Charlotte Gainsbourgh to w ogóle rzecz na dłuższy wywód. Aktorka dokonała czegoś, o co w filmowej przestrzeni żadna z pań nawet się nie otarła. Gdybym ocenił jej grę jako „wynaturzającą” lub „obnażającą fizycznie i emocjonalnie” to równie dobrze mógłbym określić w ten sposób rolę Daniela Olbrychskiego w Klanie. Ona przetarła nowy szlak i weszła na poziom, do którego trudno będzie się komukolwiek zbliżyć, a sam reżyser zamknął usta tym, którzy kiedykolwiek nazywali jakieś sceny filmowe „wyjątkowo naturalistycznymi”. Szanowni Państwo, proszę pozostać przy swoich określeniach, jednak poczujcie się w obowiązku, by dla Larsa von Triera stworzyć nowy katalog stosownych epitetów. Do końca życia zapamiętam ten dźwięk szpicruty… Podobno seksoholicy opisują euforię wywołaną przez seks podobnie, jak uzależnieni od środków chemicznych mówią o działaniu narkotyku. W kontekście powyższego, jako małe ostrzeżenie potraktujcie to, że w jednej ze scen Joe przedstawia się jako nimfomanka, dosadnie uwypuklając różnicę między nimfomanią a seksoholizmem… Uważam, że są w języku polskim wulgaryzmy, które jako jedyne właściwie oddają sens i znamiona osób lub sytuacji. Jednak z szacunku dla Czytelników, którzy z powyższą tezą się nie zgadzają powiem jedynie, że chciałbym określić Gainsbourgh wulgaryzmem na „p” z literą „r” w środku. I zaufajcie mi, że to jeden z najpiękniejszych komplementów jaki mógłbym dać tej kobiecie.
Wydaje mi się, że ta recenzja nie powinna powstać. Rozumieją to doskonale osoby, które już zespoliły w głowie i w sercu obie części „Nimfomanki”. Mam nadzieję, że podzielą również i tę opinię, że to tego rodzaju film, o którym powinno się intensywnie myśleć, a nie o nim pisać. Recenzja powinna też ustąpić miejsca długiej – będącej na granicy intymności – rozmowie między widzami. A ci, którzy filmu jeszcze nie widzieli, niech po prostu jak najszybciej idą do kina i spotkamy się ponownie, na kolejnej rozmowie, próbując zastanowić się nad tym kim tak naprawdę była Nimfomanka.