Obrońcy skarbów

obroncy skarbów

Od samego początku nad najnowszym filmem George’a Clooneya zbierały się czarne chmury. Najpierw fatalny, zupełnie niezachęcający zwiastun – sygnał ostrzegawczy. Potem zmiana daty premiery – zawsze zły znak. W końcu pojawiły się pierwsze, miażdżące recenzje amerykańskich krytyków. A jak jest naprawdę? Naprawdę jest tak, że amerykańska krytyka filmowa nie po raz pierwszy strzeliła sobie w kolano, swoją mocno przesadzoną reakcją odciągając widzów od możliwości podziwiania całkiem przyzwoitej rozrywki. Miejmy nadzieję, że nie wszyscy posłuchali.

Historia, którą przedstawia Clooney jest absolutnie fenomenalna. Oto zbiera się ekipa uznanych ekspertów od sztuki, którzy ruszają na front II wojny światowej, żeby odzyskać skradzione przez nazistów dzieła. Dowodzi nimi porucznik Frank Stokes (świetny George Clooney). Każdy z nich ma jednak rolę w tej intrydze do odegrania.

Clooney jest świetnym warsztatowo reżyserem. Pokazał to przy okazji „Good night and good luck” czy nieco przereklamowanych, ale dobrych „Id marcowych”. Tutaj potwierdza, że zmiana konwencji, nie musi oznaczać w jego przypadku znaczącego pogorszenie jakości. „Obrońcy skarbów” nie mają rzecz jasna tej samej siły oddziaływania jak wspomniane filmy, ale też jej mieć nie muszą. Są bowiem wystarczająco ciekawą rozrywką, żeby skupić uwagę widza nawet mało zainteresowanego historią i sztuką. Clooney proponuje tutaj konwencję kina przygodowego, w którym akcenty rozkłada po równo na wszystkich uczestników historii. Dzięki temu każda z postaci, a przez to każdy z aktorów, ma coś do pokazania. A postaci są niekiedy bardzo od siebie różne i dość karkołomnie połączone. Spójrzmy chociażby na fantastyczny duet Preston Savitz (odkrycie Bob Balaban) i Richard Campbell (jak zwykle rewelacyjny Bill Murray). Preston to wielki znawca sztuki, ale na wojnie nie mogący się odnaleźć z powodu swoich fizycznych ograniczeń. Richard to architekt, lekkoduch, wiedzący jednak kiedy trzeba stać się poważnym. Łączy ich niewiele, co nie znaczy, ze nie mogą ze sobą współpracować. Historie kilku duetów składają się na całość narracji zastosowanej przez Clonneya. Co ważne nie dąży w żadnej z nich do łatwego wyśmiania różnic między bohaterami, a bardziej stara się podkreślać rodzące się przyjaźnie, pojawiającą się odpowiedzialność za drugą osobę. Pomagają mu w tym aktorzy grający na bardzo wysokim pozimie. Poza Murrayem i Balabanem, świetni są także Goodman czy Dujardin. Film kradnie jednak Cate Blachett, która jako tajemnicza Claire udowadnia po raz kolejny, że jest filmowym kameleonem. Oczywiście zdarzają się w „Obrońcach skarbów” momenty słabsze, niepotrzebne, spowolnienia tempa, czy szczególnie problemy utrzymaniem jednolitej tonacji. Nie do końca bowiem wiadomo czy Clooney chce zrobić komedię czy dramat, co odbija się na niektórych scenach dramatycznych (śmierć Donalda chociażby), które potencjalnie poruszające, niestety nie dają takiego efektu. Te potknięcia można jednak wybaczyć dzięki dobrej obsadzie i niekłamanemu urokowi filmu, który swoją staroświeckością nawiązuje do takich klasyków gatunku jak seria o Indianie Jones.

Ważna jeszcze jedna rzecz – teza filmu, która trafiła do mnie od samego początku. Tytułowi obrońcy walczą o coś być może bardziej istotnego niż sama wojna, o zachowanie tożsamości kulturowej, pewnego dziedzictwa przeszłości, o które musimy dbać z myślą o potomnych, bez którego rozwój intelektualny przyszłych pokoleń mógłby stanąć pod znakiem zapytania. Patetyczne zgoda, ale z drugiej strony jakże aktualne i prawdziwe.

George Clooney zrobił w swoim życiu filmy lepsze, nawet dużo lepsze. Nie oznacza to jednak, że „Obrońcy skarbów” to taki upadek jak twierdzą amerykańscy krytycy tego filmu. Uznajmy więc ich reakcje za wypadek przy pracy i idźmy do kina, bo czeka na nas całkiem niezła, choć nieszczególnie zobowiązująca, zabawa

Stasierski_6

Start typing and press Enter to search