Wiadomość o wypadku samochodowym, w wyniku którego śmiertelnie potrącony zostaje pewien czternastoletni chłopiec, trafia do świadomości widza na samym początku, niepokojąco i od razu wyprowadza go z komfortu. To tego rodzaju samopotwierdzająca się plotka, którą wolelibyśmy z tej świadomości jak najszybciej wyprzeć. Sprawca nieszczęścia odchodzi jednak w cień historii i oddaje jej pierwszy plan swojej zatroskanej matce Cornelii (Luminita Gheorghiu), która swoim zachowaniem sprawia, że wszystko co dzieje się wokół znika i nie ma znaczenia.
Rozpoczynamy obserwację malarza Calina Petera Netzera – reżysera i scenarzysty Pozycji dziecka – który najpierw za pomocą czarno-białych barw zakreśla kontury osobowości matki, a potem kończy jej portret w scenerii wielobarwnej, choć zanurzonej w kolorach zdecydowanie chłodnych. Cornelia jest kobietą z wyższych sfer, a jej proweniencja wzbudza szacunek i poważanie. Reżyser zwraca jednak nasz wzrok w jedną stronę i usilnie stawia nam niesłychanie wymagające zadanie. Sugeruje, by spróbować podjąć się oceny kobiety, która za pomocą wszelkich metod pragnie uchronić syna przed upadkiem. Klęska wydaje się powoli nadchodzić. Syn oscyluje gdzieś między zatraceniem się w rozsądku, tchórzostwem a dziecinną niewdzięcznością. Wówczas nasuwa się nam kolejne trudne pytanie. Czy aby na pewno matka pragnie spokoju swojego dziecka? Czy jednak być może kieruje je w swoją stronę, wpatrując się w głębokie lustro przygnębienia i zagubienia się w swoim życiu? Reżyser rzuca nas po skrajnych pozycjach tych wątpliwości. Gdy już zamierzamy na matce postawić krzyżyk, wówczas z zaskoczenia pojawia się okoliczność, która rozświetla w naszych sercach światło. Rozpala je wymagalność celów, których matka wydaje się nie tylko nie osiągnęła, ale nawet nie zdążyła ich w odpowiednim czasie w swoim życiu wyznaczyć.
W wyciszonej formie pełnej smutnych spazmów, ze zgrabnie drżącą ręką operatora, obserwujemy tę naturę ludzką, której powolne kształtowanie wykluwa w nas pewien przejmujący i osobliwy obraz. U Netzera muzyki właściwie nie ma, dzięki czemu reżyser niejako przywiązuje nas do przeszywających obraz emocji i pragnie, by nie zwracać uwagi na nic innego. Interesujący i coraz rzadziej spotykany to zabieg, chociaż mam pewne wątpliwości czy minimalizm i prostota momentami nie faluje tu odrobinę zbyt mocno na drugą stronę – na pozycję pustki. Obraz uwiarygadnia jednak kunszt finalny, który błyszczy i przeszywa widza wdłuż i wszerz. Dopełniamy swoją ocenę matki. Pozostajemy z jej duszą sam na sam, chociaż wówczas na ekranie dochodzi do jej konfrontacji z rodzicami ofiary i zdajemy sobie wtedy sprawę, iż spotkania tego długo nie zapomnimy.
I choć nikim jestem ja i my wszyscy, którzy dzieci nie posiadają, by tę bohaterkę oceniać, to przyznać się muszę, że drżałem, gdy zdałem sobie sprawę, że dla matki istnieje w życiu rzecz najistotniejsza i wszech-determinująca. Jest rzecz, która sprawia, że skłonna jest ona poświęcić siebie samą. Jest coś co wzrusza i pozostawia w zadumie. Coś co sprawia, że po filmie chciałem ze swoją mamą zwyczajnie porozmawiać. Coś, co podejrzewam wartościuje bez uzasadnienia. Coś, za co powinniśmy odczuwać permanentną wdzięczność.