Zupełnie inaczej zaplanowałem sobie tę recenzję. Czułem, że będzie trzeba się mocno rozpisać na temat Walta Disneya i półprawd czy wręcz kłamstw, które na jego temat pokazał w swoim filmie John Lee Hancock. Czuję jednak wielką ulgę, że Hancock i jego fantastyczna obsada pozwolili mi o tym zapomnieć. „Ratując Pana Banksa” to bowiem rozrywka na tak wysokim poziomie, że te nieścisłości historyczne, przejaskrawienia fabularne, idealizacje tracą znaczenie. Wkracza się natomiast w świat wyobraźni Disneya i P.L. Travers, które zaowocowały jednym z klasycznych musicali Hollywood „Mary Poppins”.
Jak pisano od jakiegoś czasu w amerykańskiej prasie, Hancock miał w rękach scenariuszowy brylant. Co z niego zrobił? Może nie brylant, ale na pewno znakomitą rozrywkę w najlepszym stylu dawnego Disneya. Dawnego, bo „Ratując Pana Banksa” to rozrywka zrobiona w iście staroświeckim (w dobrym tego słowa znaczeniu) stylu – film fabularnie prościutki, ale przeuroczy, wzruszający i zabawny, a co najbardziej w tym momencie istotne zagrany po prostu kapitalnie. Przy okazji „Sierpnia w hrabstwie Osage” Sobol pisał o aktorskim koncercie. Także i tu orkiestra aktorów gra na poziomie najlepszych występów Wiener Philharmoniker pod batutą Herberta von Karajana. Emma Thompson, która gra P.L. Travers, po raz kolejny przypomina nam jak wielką jest aktorką i każe nam rozpaczać nad faktem, jak rzadko pojawia się ostatnio w kinie. W tym momencie wystosuję krótki apel do Akademii Filmowej:
Szanowni Akademicy!
Ogladajcie filmy po dwa albo trzy razy, bo brak nominacji dla Thompson to absolutny skandal. Sama Meryl Streep Wam to powiedziała!
Zresztą podobnie jest w przypadku grającego Disneya Toma Hanksa, który idealnie oddaje filozofię swojego bohatera. Filozofię, która przyświecała chyba twórcom „Ratując Pana Banska”: ma się podobać moim dzieciom i innym dzieciom, i rodzicom tych dzieci. I wszyscy mają się cieszyć, że Pan Banks został uhonorowany. Poza Thompson i Hanksem honorują go także brawurowy Colin Farrell, który jest sercem i duszą częstych, całkiem nieźle wplecionych w fabułę retrospekcji, oraz kradnący większość swoich scen Paul Giamatti. Co najważniejsze przy całej tej aktorskiej plejadzie gwiazd, dobrze odnajduje się sam reżyser John Lee Hancock, który wie, że receptą na wysokiej klasy kino nie może być sama obsada. Musi istnieć też reżyser, który potrafi korzystać ze swojego warsztatu, mając przy tym coś ciekawego do powiedzenia. Hancock na szczęście ma, bo „Ratując Pana Banksa” poza tym, że ogląda się kapitalnie, skłania także do refleksji na temat wolności twórcy, marketingu filmowego, w końcu do ogólnego rozważania o rodzinie, dla której jesteśmy w stanie poświęcić wiele, może nawet wszystko. Jednym słowem – sam Walt Disney byłby dumny!