Snowpiercer: Arka przyszłości Joon-Ho Bonga to swego rodzaju poradnik dla filmowców. Poradnik jak z potencjalnie świetnego pomysłu zrobić naprawdę żenujące kino.
Pomysł, zaczerpnięty z komiksu Le Transperceneige, był znakomity: przez świat po epoce lodowcowej jedzie pociąg, na którym schronili się ocaleni ludzie. Skojarzenie z Arką Noego jest oczywiste. Różnica też jest ewidentnie zarysowana: u Noego wszystkie zwierzęta były równe, tutaj mamy ewidentne podziały na lepszych, którzy jadą w pięknych wagonach z przodu pociągu, oraz tych gorszych, którzy okupują ostatnie. Bogactwo tematyczne jest wręcz przygniatające: walka klas, rewolucja, w końcu kult jednostki (w tym wypadku tajemniczego Wilforda). I być może nie byłoby wielkich pretensji do Joon-Ho Bonga, że go to bogactwo przygniotło, gdyby rzeczywiście jego wizja i pomysł były ambitne, a przez to zapewne trudne do udźwignięcia. Niestety w przypadku Snowpiercera, ciężko mówić o ambicjach. Reżyser zamiast przedstawić ponadczasową epopeję science-fiction, zaproponował nam kretyńską, przeraźliwie nudną, krwawą jatkę, po której pozostają jedynie uczucie wielkiego niedosytu i pustka po przegranej szansie. Początek jeszcze nie zapowiada najgorszego. Bong wie jak w prosty sposób zaprezentować podziały, które istnieją wewnątrz pociągu. Z początkiem rewolucji, budowana przez reżysera konstrukcja rozpada się jak domek z kart. Narastająca liczba absurdów fabularnych powoli zaczyna przekraczać możliwości percepcyjne przeciętnego widza. Obserwujemy m.in. tajemniczego Azjatę z córką, którzy w zamian za zielone kostki z narkotykiem otwierają kolejne drzwi pociągu. Później tenże narkotyk zostanie wykorzystany przez nich jako potężna bomba. Wielce uniwersalna rzecz, nieprawdaż? W międzyczasie Bong przestawia także przedszkolankę strzelającą z karabinu maszynowego, panią minister Mason (jedyny jasny punkt filmu – Tilda Swinton) w sposób dość swobodny wyciągającą sobie przednie zęby, a także mojego osobistego faworyta, którego na własny użytek nazwałem Borys (lub jak kto woli Władimir Putin) – zabójcę, który strzela do wszystkiego co się rusza, nieważne z której drużyny. Zapomniałbym jeszcze dodać, że Borys jest rzecz jasna nieśmiertelny, gdyż po walce w solarium (!), w której dostaje wielkim nożem w plecy, dziarskim krokiem zmierza na sam początek pociągu, żeby Curtisa (słabiutki Chris Evans) ostatecznie zgładzić. Czy mu się uda? Nie chcę zdradzać Wam tej niespodzianki.
Szkoda talentu Swinton, Johna Hurta czy Jamie Bella na taki film. Zapewne po przeczytaniu scenariusza inaczej wyobrażali sobie efekt końcowy, który powinien być wielki, a okazał się katastrofą. Dla uważnych słuchaczy i czytelników: „Atlas chmur” po wylewie.
Snowpiercer: Arka przyszłości (reż. Joon-ho Bong)