Po cichu, tylnymi drzwiami, wszedł do kin właśnie nowy film Terry’ego Gilliama. Tego samego Gilliama, który jest przecież odpowiedzialny za legendarny Brazil, rewelacyjne 12 małp, czy choćby za wszystkie pełnometrażowe (dla wielu kultowe) filmy Monty Pythona. Skąd więc ta kameralna, ukradkową wręcz, premiera jego najnowszej produkcji? Nie jest tajemnicą, że Terry nie radził sobie ostatnio najlepiej. Ciężko bowiem zaliczyć do udanych jego ostatnie filmy – zupełnie bezbarwnych Nieustraszonych braci Grimm czy przekombinowanego Parnasussa. Zapytacie – jak jest tym razem? Tak się składa, że chyba znam odpowiedź.
Po mieszanych recenzjach z festiwalu w Wenecji moje oczekiwania trafiły do lodówki. Postanowiłem po prostu, z pewną rezerwą, poczekać. Stwierdzam, że czasami takie nastawienie robi nam najlepiej. Pozbawiony większych oczekiwań wszedłem do kina by wyjść z niego….pozytywnie zaskoczonym! Zdecydowanie bliżej mu klimatem do hybrydy 12 małp z Brazilem niż do Las Vegas Parano. W przeciwieństwie do tytułowej teorii, film jest logicznym konstruktem. Stawia on wiele pytań, na żadne jednoznacznie nie odpowiadając. Wszystko tu sprowadza się do egzystencjalnej kwestii – Czemu w ogóle istniejemy? I czy jest w tym jakiś sens?. I mimo, że główny bohater Qohen Leth (Christoph Waltz) mieszka w opuszczonym Kościele, to film próbuje jednak odpowiedzieć na postawione wyżej pytania metodą matematyczną. Historia jest, jak to u Gilliama, opowiedziana ekscentrycznie, ale co ważne – zrozumiale. Wielka w tym zasługa aktorów, którzy skutecznie uduchowili i uczłowieczyli ten chłodny, cyfrowy świat. Jako fan Christopha Waltza uważam, że jest on aktorskim Midasem – czego nie dotknie, zamienia to w złoto. Ilość karatów bywa różna, ale zawsze jest to złoto. Podobnie jest i tutaj. Dostał naprawdę trudną rolę do zagrania – zatopionego w morzu samotności naukowca, niezdolnego do prawidłowej komunikacji z ludźmi. Wielu aktorów mogłoby się na tym koncertowo wywrócić. Jednak nie Waltz! Obserwujemy tu autentyczne, pełne emocji studium, jakiego nie było nam dane zobaczyć w repertuarze prześmiewczego Hansa Landy czy rubasznego dr. Kinga Shultza. Najlepsze momenty dzieli on na ekranie ze zjawiskową Bainsley (Melanie Thierry). Pomimo swojej kuriozalności, duet to urokliwy (świetnie zaaranżowane sceny wspólnych podróży sennych). Na dalszych planach przewijają się takie nazwiska jak choćby Tilda Swinton, czy Matt Damon.
Mocnym punktem filmu jest także warstwa audio-wizualna. Gilliam zawsze miał bogatą wyobraźnie i szeroko rozwinięty zmysł plastyczno-przestrzenny. Dobrze to widać w Teorii Wszystkiego, gdzie proponuje nam ciekawą wizję niedalekiej przyszłości. Przyszłości pełnej zgiełku, wszechobecnych reklam i industrialnego kiczu zmieszanego z prześwitującym, gdzieniegdzie, artyzmem. Czuć w tym zamysł i nieprzypadkowość.
To z pewnością nie jest film dla każdego. Klimat, styl narracji oraz opowiadana historia są wysoce specyficzne. W dobrym (zdecydowanie bardziej) i w złym (zdecydowanie mniej) tego słowa znaczeniu. Teoria Wszystkiego nie stanie niestety ramię w ramię z wspominanymi na początku recenzji klasykami reżysera, ale niemniej pokazuje, że Gilliam wraca do formy. To cieszy!
Dominik Sobolewski
Teoria Wszystkiego (reż. Terry Gilliam):