Kilka lat temu, w trakcie jednej z imprez Akademii Sztuk Pięknych spotkałem człowieka, który jak się później okazało, odmienił moje życie. Miał na imię Lech i nie ukrywam, że jego fizjonomia bardziej wskazywała na łachmaniarskie życie, niż bohemistyczną przygodę. Kolega przedstawił mi Leszka jako osobę, która przeczytała wszystkie książki na świecie. Dobrze wiecie jak zareagowałem. Pospiesznie i z jawną podejrzliwością zacząłem sprawdzać wiedzę Leszka na temat książek McLiam Wilsona, Gilles Deleuze’a, Nicka Hornby’ego, Toma Stopparda, Jamesa G. Ballarda, Philipa K. Dicka i innych. Leszek wiedział o nich wszystko i naprawdę do dzisiaj wierzę, że ten człowiek rzeczywiście zna wszystkie książki świata. Byłbym idiotą, gdybym nie skorzystał z takiej okazji i nie zapytał tak oczytanego Jegomościa o jego książkę życia. Byłem w szoku, gdy z wielką łatwością odpowiedział: „Podróż do kresu nocy” autorstwa Louis-Ferdinanda Celine’a. Jak się później okazało, Leszek nieco skrócił moje literackie życie. Nie wierzę bowiem, że kiedykolwiek będę miał okazję czytać coś, co do „Podróży…” chociaż się zbliży. A teraz zgadnijcie, co musiałem poczuć, gdy zobaczyłem, że „Wielkie piękno” w reżyserii Paolo Sorrentino rozpoczyna się cytatem z tej właśnie książki.
Jep Gambardella (Toni Servillo) to 65-letni pisarz, który w swoim dorobku ma tylko jedną książkę. Po raz pierwszy spotykamy go w trakcie kokainowej imprezy urodzinowej. Zewsząd dobiegają dźwięki dudniącego basu, który otula nowoczesną i odmóżdżającą muzykę klubową. Jep nurza się w oparach alkoholu, falujących ciał kobiet i z trudnem udaje mu się uchronić przed nienasyconymi ludźmi, chcącymi choć przez chwilę otrzeć się o jego charyzmę. Pisarz od lat prowadzi takie życie. Gdy nadchodzi kolejny dzień, Jep wstępuje na swój rozległy balkon, kładzie sie na hamaku i patrzy na Rzym, który Sorrentino naświetla nam w obłokach sakralnej muzyki, niejako usiłując wmówić nam, że to miasto zostało zbudowane przez ludzi stojących na najwyższym ewolucyjnym poziomie. Gdy pisarz wypija już kawę, może pozwolić sobie na sen. Gdy wstaje, czas wypełnia wywiadami, w czasie których błyskotliwie ocenia otaczającą rzeczywistość i ludzi, którzy usiłują sobie z nią poradzić. Wieczorem ponownie wtapia się w intensywne, hedonistyczne życie, z impetem zamykając kolejny dzień w tym błogim cyklu. Po jakimś czasie w bohaterze rodzi się wątpliwość. Postanawia wyruszyć w podróż w głąb samego siebie. Zostawia dotychczasowe życie i wykonuje pierwszy krok. Bo przecież najdłuższa podróż rozpoczyna się od pierwszego kroku.
Bez wątpienia należy ukłonić się przed zgrabnie wprowadzonym na początku i trafiającym w punkt cytatem z Celine’a o podróży. W kontekście książki całość nabiera jeszcze dodatkowego znaczenia. Razem z Jep Gambardellą uczestniczymy bowiem w podróży, której celem jest odkrycie tytułowego „Wielkiego piękna”. Aby osiągnąć ten cel, tak jak bohater Celine’a, Jep musi zanurzyć się w turpistycznej rzeczywistości, pełnej brzydkich ludzi, spacerujących po pięknym, wiecznym mieście. Sorrentino zestawia poszukiwania piękna w buchającym z bólu kontraście pomiędzy hiperbolą brzydoty a poezją filmu, przejawiającej się w jego języku, zdjęciach, muzyce, emocjach czy zwrotnej sytuacji, gdy Jep spotyka osobę, która zdaje się wiedzieć o jego śmierci. „Wielkie piękno” to bardzo otwarty film, a Sorrentino pełni tu rolę poety, filozofa lub myśliciela, który zachęca do trudnych i wymagających rozmyślań nad naturą pisarza, której on sam nie jest w stanie pojąć. Nic nie wyjaśnia tej pustki lepiej niż samosąd głównego bohatera, który mówi o sobie, że jego wrażliwość skazuje go na infamię i wieczne, samotne poszukiwanie nieosiągalnego piękna.
Czy aby na pewno jest ono nieosiągalne? Być może tak. Może jednak odnajdziemy je gdzieś między burzliwymi rozterkami głównego bohatera? Może tym miejscem będzie miłość, którą Jep przeżywa w osobliwy sposób? A może okaże się jednak nieosiągalne? Ja zobaczyłem je w jednej ze scen, która moim zdaniem przejdzie do historii kina. Sorrentino zauroczył mnie tym wielkim pięknem, bo przedstawił je w pełnej okazałości, jednocześnie nie pokazując niczego. Słowo „przedstawia” jest o tyle niestosowne, że to my widzowie, obcując z tą sceną , kreujemy i odtwarzamy je w swojej duszy i wrażliwości, gdyż na ekranie nie widzmy nic, czego nie mieliśmy okazji wcześniej zobaczyć. To od nas jednak zależy w jakiej postaci objawi się w nas ta absolutnie niebanalna konstrukcja urzekającej muzyki, obrazu, kresu podróży i całego fabularnego kontekstu filmu. Nie wiem co poczujecie. Być może wypełni Was niepohamowana euforia. Mi popłynęły łzy. Wszyscy wiemy, że szczęście smakuje w pełni tylko wtedy, gdy się nim z kimś podzielimy. Ja podzieliłem je z kilkoma papierosami, w towarzystwie których, raz po raz, odtwarzałem tę scenę w głowie, a potem za pomocą portalu YT (Boże, błogosław YT). Ale Wy nie róbcie tego. Błagam Was, zostańcie w kinie do „czarnego ekranu” i sprawdźcie, czym dla Was jest tytułowe wielkie piękno i opowiedzcie mi proszę, w jakiej postaci się w Was ukazało.
Są takie filmy, którym współczuję. Kino często opiera się na stosowaniu mechanizmu, który polega na podtrzymywaniu atencji widza za pomocą wciągającej i zawiłej fabuły. Nie krytykując w ogóle takiego posunięcia uważam, że zbyt często przyzwyczajamy widza do tego, że film ma „płynąć”, ma się go „fajnie oglądać” czy „połykać w całości”. Wówczas bowiem krzywdzimy filmy, które pragną przykuć uwagę czymś innym, czymś nie do końca nazwanym i… pięknym. ”Wielkie piękno” to zdecydowanie film godny współczucia, bo przedstawia być może coś zbyt ważnego i zbyt istotnego. Mówimy przecież, że piękno jest nieuchwytne. W takim razie, jakie jest wówczas, gdy jest „wielkie”?