Jeżeli chodzisz do kina częściej niż raz w roku to wiesz, że producenci i dystrybutorzy filmowi są w stanie zrobić wszystko, aby Cię do niego zaciągnąć. Kilka gwiazdek, patetyczne podpisy anonimowych autorów lub opinia użytkownika Filmwebu jako rekomendacja podlegająca ogólnopolskiej promocji to smutne standardy, które z jednych wyciskają pieniądze, a u innych wzbudzają nadzieje na wniosłe przeżycia filmowe. Nie że się nabrałem, ale po obejrzeniu filmu Zabić bobra w reżyserii Jana Jakuba Kolskiego naprawdę nie mogłem uwierzyć, że dysonans między wyżej opisanym hajpem a rzeczywistością jest aż tak duży.
Punktem wyjścia filmu jest powrót Eryka (Eryk Lubos) skądś, dokądś, po coś. Reżyser długo (na zawsze?) nie chce się z nami podzielić informacją o faktycznym backgroundzie przedmiotowego powrotu. Po jakimś czasie pojawia się Ona (Agnieszka Pawełkiewicz), która z równie niejasnych powodów wkracza w życie Eryka. Pomiędzy dwojgiem bohaterów rodzi się bliżej niesprecyzowana relacja, która stanowi oś filmu. Powyższe namnożenie niedopowiedzeń i niejasnośći, w połączeniu z nieatrakcyjnym i snującym się jak ślimak po papierze ściernym ich objaśnianiem powoduje, że widz zamiast z zapartym tchem wejść w filmową historię, ziewa i nerwowo zerka na zegarek.
Nigdy nie lubiłem Lubosa, a od dziś nie lubię też Pawełkiewicz (Agnieszko, nie zapomnę Ci tego poczucia wstydu za Ciebie, gdy jesz rosół). Niegdyś miałem okazję uczestniczyć w konsultacjach aktorskich do Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej – rzecz jasna nie jako uczestnik, lecz bezstronny obserwator. Kilka osób pretendujących do zawodu aktora, usłyszało charakterystyczny zarzut: postaciujesz. Wówczas otwierałem szeroko oczy ze zdziwienia, gdyż zawsze wydawało mi się, że podstawowym zadaniem aktora jest odtwarzanie postaci. Dopiero późniejsze wyjaśnienie tego zarzutu przywróciło mnie do równowagi. Otóż postaciowanie to nic innego jak przerysowywanie, sztuczna hiperbola, barokowa eskalacja min i gestów – czyli tzw. zespół Lubosa tj. zachowanie mocno odbiegające od naturalności. Za to wszystko zawsze go nie lubiłem. Aktorowi zbyt mocno zależy na tym, by być krejzi-fakin-bardziej-niż-depp-i-gallo-aktorem, pozbawionym wstydu, tajemnicy i subtelności. Lubos nie krzyczy. Lubos drze ryja. Lubos nie je. Lubos żre. Lubos nie pije. Lubos chleje. A w Zabić bobra? Podczas stosunku seksualnego ryczy głośniej niż jego partnerka (pytanie skąd czerpał inspiracje) i przyodziany jest wyłącznie w wełniane skarpy (nie skarpety), zawsze ma brudne kolana, obmywa swojej partnerce twarz śliną i podkłada jej pod nos swoją dłoń, mówiąc: wysmarkaj się. No fajnie Eryk. Krejzol z Ciebie.
Dialogi w Zabić bobra sponsoruje sam Geppetto:
1. Weszłasz mi do życia jak do kibla,
2. – Kocham Cię! – E tam, kogoś takiego…,
3. Ja jestem meżczyzną pełnym tajemnic i będę je chronił jak swoją własność,
4. Rozwalę tę tamę, by żyć z tobą.
Całość takich i podobnych rozmów okraszona jest pseudoarystycznymi wizjami, których symbolem niech będzie wielokrotnie wplatany przerywnik w postaci samolotu przecinającego księżyc. Co jakiś czas pojawia się też wątek tytułowego bobra i jego tamy. Tu pomóżcie mi – głupiemu nerdowi – i wytłumaczcie co to miało być i znaczyć. Uprzedzam pytania: tak, widziałem Zabić drozda. Stawiam piwo za najbardziej twórcze rozwiązanie tej zagadki.
Mimo, że w filmie dzieje się dużo innych rzeczy, to widzowi nie towarzyszy nawet minimalne emocjonalne zaangażowanie. Recenzentom należy współczuć, że muszą o nich pisać lub wybaczyć, że wspominać się im o nich nie chce. Przedstawiony motyw zaszłej wojennej traumy, przeżytej wielkiej miłości czy zakończenie filmu, które jak rozumiem miało widzem wstrząsnąć, kieruje go gwałtownie, wraz z pierwszymi pojawiającymi się napisami końcowymi, w stronę wyjścia z sali kinowej. Potem jeszcze korytarz, parę schodów w dół i drzwi wyjściowe, a za nimi – na pocieszenie – to orzeźwiające wiosenne słońce. To co? Idziemy na piwo?
Zabić bobra (reż. Jan Jakub Kolski)