Pamiętam ten dzień jak dziś. Jeden z kolejnych seansów American Film Festival, dużo zniechęcenia poprzednimi nieudanymi projekcjami i jeszcze to nazwisko na plakacie – Gus Van Sant, kojarzący mi się do tego dnia głównie z ciężkim kinem eksperymentalnym i okropnie rozczarowującym Obywatelem Milkiem. Wchodzę jednak na salę, w towarzystwie mojej koleżanki z ówczesnych studiów, zmęczony. Zaczyna się film, a ja ni z tego ni z owego zapadam w sen. Nie była to wina filmu, a mojego wycieńczenia czterema poprzednimi seansami. Wtedy z pierwszej fazy snu zrywa mnie Zuza, której jestem do dziś wdzięczny za tę szybką reakcję. Nigdy bym sobie nie wybaczył, gdybym opuścił więcej takiego seansu jakim był Restless.
Wychodząc z kina jeszcze nie wiedziałem, co dokładnie mi się z nim podobało. Jedyne co kojarzę, to nieustająca klucha w gardle i łzy pojawiające się od czasu do czasu. Patrząc na Mię Wasikowską, która z takim spokojem przyjmowała los, oraz na Henry’ego Hoppera walczącego o każdą chwilę z nią, starającego urozmaicić jej ostatnie dni, czułem, że oglądam magię. Rzadko oglądając jakiś film, od razu się wie, że nigdy się o nim nie zapomni i będzie można wspominać ten dzień nieomal scena po scenie. Ja mam tak ze Stowarzyszeniem umarłych poetów, z Ciekawym przypadkiem Benjamina Buttona, ze Skrzypkiem na dachu. Od tamtego pięknego dnia 19 listopada 2011 roku, mam tak też z filmem Van Santa. Zachęcam sprawdzić, czy będziecie mieli podobnie. To może być naprawdę miód na wasze serca, smutki, troski.
Polecam
Maciej Stasierski