Nie było w tym roku w kinach jeszcze takiego filmu. Rasowe, szorstkie i depczące kompromisy – takie właśnie jest Sicario Dennisa Villenueve’a. Już podczas tegorocznego festiwalu w Cannes pojawiły się głosy, że to najsilniejszy tytuł konkursu głównego. I chyba miały rację. Oglądając Sicario czujemy bowiem, że oglądamy coś lepszego. Dobra historia to taka, która nie zabiega o sympatię widza, nie łasi się mu. Taka, która opowiedziana jest bezkompromisowo i wychodzi poza umowne ramy świata przedstawionego. Mało który gatunek filmowy potrzebuje tych wartości bardziej niż charakterne dramatyczne thrillery akcji. Jaka była moja radość, gdy zobaczyłem jak w najnowszym filmie Villenueve’a wartości te materializują się na ekranie.
Po czym poznać dobrego reżysera? Po tym, jak ze zwykłego scenariusza ciosa film o rząd wielkości lepszy. A jak to robi? Przywracając atrybuty gatunku do stanu supremacji. Zaczyna od surowej i oszczędnej narracji, gdzie więcej się dzieje poza kadrem niż w kadrze. Obiektyw ostrzy na bohaterach, o których nie mówi nam wiele. Emblematyczne są tu słowa jednego z bohaterów powiedziane już na samym początku filmu: – Chcesz dowiedzieć się jak działa zegar? Zacznij od obserwacji, która godzina. Zarysowując bohaterów na horyzoncie zdarzeń i czasu, reżyser podskórnie wszywa nam ponadprzeciętne dawki emocjonalnego napięcia. Jednocześnie każąc się nam intelektualnie pocić w gęstym klimacie odsłaniającej się powoli intrygi. Nie podpowiada, zwodzi i liczy na nasz spryt.
Sicario przypomina Gorączkę Michaela Manna, która w połowie drogi spotkała się z To nie jest kraj dla starych ludzi. Nieprzypadkowo mamy tu podobne granie kontrą w świetle przez Rogera Deakinsa, który tym właśnie budował, wołające o zawał serce, napięcie u braci Cohen. Cholera, to jak Deakins monumentalnie maluje świat przestępczy pogranicza USA a Meksyku to rzecz zasługująca na osobny artykuł. W ramach małego studium przypadku polecam przyjrzeć się uważnie scenie konwojowania, wyglądającej jak Grand Theft Auto przyszłości. Gdy natomiast posłuchamy uważniej, to muzyka Johanna Johannssona podłączy nasz puls pod prąd stały (póki co, najlepszy muzyczny score tego roku).
Na koniec wisienka – aktorzy. Mimo, że Emily Blunt to pierwszy plan, to nie ona gra tu pierwsze skrzypce. Ten film należy do Benicio Del Toro, który prawdopodobnie zagrał tu najlepszą rolę w swoim życiu. Blunt jest dobra, niełatwe stanęło przed nią zadanie aktorskie. Jednak w klincz biorą ją, z sukcesem, Del Toro i Josh Brolin. Ten drugi, w ciągu ostatnich kilku lat tak się wyrobił, że z każdym filmem jeszcze bardziej kupuje moją sympatię i podziw.
Wysoka rekomendacja. Szczególnie, że Dennis Villenueve to gość, który zaraz wchodzi na plan kręcić nowego Blade Runnera. Natomiast samo Sicario tak się spodobało na świecie, że planowany jest sequel.