„O danym filmie należy rozmawiać tak, jakby był jedynym filmem na świecie” – powiedziała mi przed laty Maria Kalinowska, która wspólnie z mężem obejrzała ponad 15 tysięcy filmów.
Na wieść o tym, że Gosia Kuzdra zbiera wspomnienia o słynnych poznańskich kinomaniakach, postanowiłem wrócić pamięcią do wywiadów, które zrobiłem z nimi pzrzed laty dla portalu Stopklatka.pl.
Do Gosi Kuzdry ,możecie przysyłać „opowieści, andegdoty, zdjęcia, dwa zdania zaczepki, że chcielibyście o p.Kalinowskich porozmawiać”. Jej adres to:: poznanscykinomani@gmail.com.
Michał Hernes: kim pani jest?
Maria Kalinowska: Oglądaczem filmów. To miłość od pierwszego wejrzenia na ekran, gdy miałam siedem lat i zaczęłam chodzić do szkoły podstawowej.
Gdzie rozpoczęła się ta wielka pasja?
MK: W Olimpii, bardzo dużym poznańskim kinie z balkonem i czerwonymi fotelami. Na początku chodziłam tam na filmy, które pozwalała mi oglądać mama. Co niedziela wybierałyśmy się na bajki, samej mnie nie puszczała. Gdy miałam dziesięć lat, powstała telewizja i mama skupiła się na jej oglądaniu. Wtedy pozwoliła mi samej chodzić do kina. Podobał mi się każdy ruchomy obraz. W wieku młodzieżowym na jakiś czas zgłupiałam i animacje miały dla mnie mniejszą wartość. Ich piękno odkryłam na nowo mając 25 lat. Dla mnie filmy nie dzielą się na lepsze i gorsze.

Podkochiwała się pani w aktorach?
MK: Wpadłam na pomysł, żeby wybierać tylko jednego takiego aktora. Ja zdecydowałam się na Siergieja Bondarczuka, a mama na Wiaczesława Tichonowa z serialu „Siedemnaście mgnień wiosny”. Ciocia z Poznania postawiła na Józefa Nowaka z „Wiosna, panie sierżancie”. Druga ciotka, z Jeleniej Góry, podkochiwała się w aktorze, który nazywa się Jean Paul Belmondo. Mój tata nie chciał brać udziału w tej zabawie. Każdy z nas oglądał filmy na innej zasadzie.
Dlaczego Bondarczuk?
MK: „Los człowieka”- co to za film! Jaki piękny!
Sporo osób chodziło w tamtych czasach do kin?
MK: Bardzo dużo. Mama uważała, że na kulturę nie należy skąpić. Kino było dla niej świętością. W telewizji nie obejrzałam ani jednego filmu. Książki i recenzje czytam, gdy jest zima. Jeśli ktoś ma jakieś zasady, nie wolno z nich zrezygnować.
Nie chciała pani w młodości zostać aktorką?
MK: Ani trochę! Kiedy poszłam z mamą na „Śpiącą królewnę”, wiedziałam, że ta pani to tylko aktorka, a wokół niej są dekoracje i uszyte kostiumy. Dostrzegałam, że to nie jest prawda. Na tegorocznej edycji festiwalu T-Mobile Nowe Horyzonty najbardziej podobał mi się film „Ręczna robota”, opowiadający o budowaniu rzeźby. Gdy reżyser chce coś widzowi pokazać, musi to zrobić za pomocą obrazów. Jeśli robi to przy pomocy dialogów, które mi się w końcu znudzą, niech lepiej napisze książkę.
Czym jest dla pani film?
MK: Wszystkim. Na festiwalu Animator obejrzałam bardzo dużo filmowych dzieł sztuki, które reżyserzy zrobili do samych siebie, a nie pod gust jakiejś osoby. Sztuka ma być sztuką i koniec.
Panie Bogdanie, proszę opowiedzieć swoją historię.
Bogdan Kalinowski: Mam 76 lat i jestem emerytem. Przez piętnaście lat pełniłem funkcję bibliotekarza szkolnego i polonisty. Potem przez siedemnaście lat pracowałem w Młodzieżowej Świetlicy Dworcowej Kolejowej i Autobusowej w Poznaniu. Ciągle miałem doświadczenia z młodzieżą.
Skąd wzięło się u pana zainteresowanie filmami?
BK: Zawdzięczam je żonie, Marii, która od początku była bardzo zapaloną kinomanką. Gdy poznałem ją 23 lutego 1973 roku, w swoich zeszytach miała wpisanych 1798 filmów. 1799 film obejrzeliśmy razem w kinie. To był „Król, Dama i Walet” Jerzego Skolimowskiego.
Interesował się pan wcześniej kinem?
BK: Zanim się poznaliśmy, miałem w zeszycie zapisanych kilkadziesiąt tytułów i ich ocen. Chodziłem jednak do kina znacznie rzadziej niż ona i tylko na wybrane filmy. Na przykład na „Działa Nawarony”.
Jak poznał się pan ze swoją przyszłą żoną?
BK: To był prawdziwy cud. Chodziliśmy na te same kursy bibliotekarskie. Na pierwszym organizacyjnym spotkaniu siadłem na samym tyle i pani prowadząca poprosiła mnie, bym usiadł z przodu. Przysiadłem się do stolika, gdzie siedziała Maria. Z miejsca się w niej zakochałem, a potem zacząłem jej pomagać. Dzięki temu zaczęła się do mnie przybliżać i pożyczać potrzebne jej książki, znajdujące się w bibliotece, w której pracowałem.
Jakie są pańskie pierwsze filmowe wspomnienia?
BK: Mój ojciec, Tadeusz Kalinowski, był malarzem i scenografem. Wykonywał dla kin ręcznie malowane plansze reklamowe. Na przykład do „Viridiany” Luisa Bunuela. Zaangażował mnie jako swojego pomocnika. Powiedział Centrali Wynajmu Filmów, że zanim zaprojektuje i wykona ręcznie malowany plakat, najpierw musi obejrzeć film, żeby wiedzieć, o co w nim chodzi. Wspólnie chodziliśmy na filmy, które jeszcze nie miały polskich premier. W ten sposób obejrzałem „Rękopis znaleziony w Saragossie”. Miało to miejsce w, nieistniejącym już, małym kinie Miniaturka.
Ile miał pan wtedy lat?
BK: Dwadzieścia kilka, byłem dorosły. Zauważyłem wówczas, że jeśli dyrektorom kin nie podobał się jakiś tytuł, na przykład „Salvatore Giuliano”, wyświetlano go w poznańskich kinach pod zmienionym tytułem „Mafia”. Gdy zaś ktoś zamalował natomiast planszę reklamową, tata potrafił nawet w niedziele pobiec ze mną do kina, żeby ją naprawić. Ojciec projektował także dekoracje i kostiumy do spektakli teatralnych. Kiedy dyrektorem poznańskiego teatru został Wilam Horzyca, tatę zatrudniono jako jego scenografa. Ojciec miał najpiękniejszą encyklopedię kostiumową, jaka ukazała się przed wojną. Bardzo mu pomagała w czasie prac nad filmami historycznymi, np.: „Obrona Ksantypy” Ludwika Morstina i do spektaklu „Pan Jowialski” Aleksandra Fredry. Ojciec odpowiadał za kostiumy i dekoracje. Tworzył do nich nawet makiety.
Podglądał go pan przy pracy?
BK: Tata często pracował nocami. Musiał również dopilnować malarzy i stolarzy, żeby wszystko pasowało. Robił rysunki techniczne każdego elementu dekoracji i każdego kostiumu. Wszystko to musiało być zatwierdzone i dobrze wykonane. Miałem dużo obrazów i grafik jego autorstwa. Tata interesował się grafiką, robił drzeworyty i linoryty przedstawiające elementy otaczającego go świata. Chociażby ulicę Klasztorną w Poznaniu i odbudowujący się ratusz.
Zabierał pana do kina?
BK: Rzadko kiedy miał na to czas. Później pojawiły się problemy natury politycznej. Z teatru wyrzucono wielkiego dyrektora i znawcę teatru, Wilama Horzycę. Tata postanowił, że jego noga więcej w tym teatrze już nie postanie.
Co potem robił?
BK: Zajął się malarstwem i wykonywaniem różnych prac dorywczych. Na targach retuszował uszkodzone fotografie, wykonywał pisma, których był znawcą. Zamawiano u niego prace związane z propagandą i świętami narodowymi, np. orły, a także portrety Bolesława Bieruta i Józefa Stalina. Za coś trzeba było żyć. Tata był zatrudniony w pracowni Polskich Artystów Plastyków. Pewnego razu plastyk Jan Piasecki dostał projekt renowacji starego ratusza, ale w ogóle nie znał się na malarstwie freskowym. Przyjął więc mojego ojca jako swojego pomocnika, żeby ten malował freski przedstawiające królów. Tata pracował nad tym od świtu do nocy. Innym razem ojciec znalazł w antykwariacie informacje o taszyzmie i zaczął malować w ten sposób obrazy. Zajął się tym wcześniej niż Jan Lenica, który uchodzi za prekursora taszyzmu w Poznaniu. Malarstwo ojca naśladowało sposób malowania Jacksona Pollocka. Później tata dał te obrazy do oprawienia świetnemu stolarzowi, który wykonywał ramy dla Muzeum Narodowego. Do tego stolarza przyszedł Lenica i zobaczył prace mojego ojca. Gdy Lenica ujrzał obrazy taszystowskie, bardzo mu się spodobały i sam zaczął je malować. Wystawę zorganizował przed moim tatą i dlatego uchodzi za twórcę taszyzmu w Poznaniu.
Tata miał o to do niego żal?
BK: Nie, jego obrazy wystawiano w pałacu Działyńskich dzięki…. moim kłopotom z matematyką. Z jej powodu musiałem powtarzać klasę i niewiele brakowało, bym nie zdał matury. Miałem jednak świetną nauczycielkę, która namówiła swojego kolegę, by dawał mi korepetycje. Ojciec chciał zapłacić mu pieniądze, ale ten zamiast nich chciał obraz. Tata przekazał mu jeden z obrazy taszystowskich, które pokazano w tym pałacu.
Nie chciał pan zostać malarzem?
BK: Miałem inne zainteresowania, pedagogiczne.
Pani Mario, kiedy zaczęła pani prowadzić zeszyt z tytułami filmów?
MK: W wieku trzynastu lat pojechałam na wakacje do Inowrocławia. Oglądałam tam mało filmów. Po powrocie do Poznania przez pomyłkę poszłam drugi raz na ten sam film. Wpadłam wówczas na ten pomysł.
Łatwo było namówić męża na tak intensywne chodzenie do kina?
MK: Najpierw musiał się przyzwyczaić, ale nie było to trudne.
BK: W zeszłym roku obejrzeliśmy 567 filmów i nie był to nasz rekord. W 1987 widzieliśmy 104 filmy, a w 2013 – 608, w tym 51 polskich. W 1987 roku przyszło mi do głowy, żeby notować to wszystko w tabelce. Pierwszym filmem wpisanym w zeszyt Marii jest rosyjska „Dziewczyna z gitarą”, obejrzała ją w 1959 roku. Tysięcznym jej filmem były zaś francuskie „Dwa tygodnie we wrześniu”, które widziała w roku 1969.
MK: A pamiętajmy, że dawniej wyświetlano mniej filmów i nie było w Polsce festiwali filmowych.
Potrafi panią coś zaskoczyć w kinie?
MK: Panie, oglądamy amerykańskie horrory, nic nie jest w stanie mnie zaskoczyć. Lubię powtarzać, że o każdym filmie należy rozmawiać, jakby tylko on istniał na świecie. Nie toleruję porównań!
Przeszkadza pani, że ludzie jedzą w czasie seansu?
MK: Ani trochę, niech wyjdzie im to na zdrowie.
A gdy rozmawiają podczas filmu?
MK: Rzadko się to zdarza. Jeśli już, ktoś zwraca im uwagę.
BK: Ostatni film, który obejrzeliśmy, ma numer 13859. Widzieliśmy go w Poznaniu przed wyjazdem na T-Mobile Nowe Horyzonty.
Pamiętają państwo swój pierwszy udział w festiwalu filmowym?
BK: W 1999 roku wywiad przeprowadzili z nami Mann i Materna. Zapytali nas, czego najbardziej byśmy pragnęli. Odparłem, że zobaczyć festiwal Warszawski Festiwal Filmowy. Zorganizowali nam wyjazd na tę imprezę.
MK: Było bardzo fajnie. Na początek zobaczyliśmy piękny film o chłopcu, który zgubił buty. Mama miała o to do niego pretensje. Potem ten chłopak wziął udział w konkursie biegowym i go wygrał, choć buty były nagrodą za drugie miejsce. Płakał z tego powodu, a my płakaliśmy razem z nim.
BK: Następnie wybraliśmy się na Lubuskie Lato Filmowe w Łagowie.
Co lubi pan w filmach najbardziej?
BK: Obraz świata przedstawionego, jaki przekazują nam filmowcy.
Co państwo sądzą o amerykańskich filmach?
MK: Mogą być bardzo różne. Nie podobała mi się „Wykolejona”. Chyba całe amerykańskie kino jest wykolejone. Znakomite są za to ich produkcje dokumentalne. Na festiwalu Transatlantyk obejrzeliśmy dokument „Posadź zioło” o kulisach powstawania narkotyków. Film nie ma być dla mnie jednak źródłem informacji, tylko przeżyć artystycznych. Uwielbiam produkcje abstrakcyjne.
Co pani robi zimą?
MK: Mam specjalnie opracowaną metodę, żeby nie zamarznąć i żeby nie przejść więcej niż piętnaście metrów. Sprawdzamy repertuar w gazecie i przykładowo widzimy, że film zacznie się o godzinie 12:00. Pół godziny wcześniej zamawiamy taksówkę. Jeśli jeszcze nie przyjechała, idziemy do kawiarni Kotek i obserwujemy przez szybę, czy samochód już się pojawił. Jeśli film się skończy o 14:00, zamawiamy taksówkę na 14:20. Ale jak się nie ma 50 złotych w kieszeni, jest to niemożliwe.
Skąd państwo biorą tyle siły na jeżdżenie po festiwalach?
MK: Nie mam siły. Trzeba zrezygnować z innych rzeczy i koniec. Nie obchodzi mnie, gdy mi ktoś powie, że nie wytarłam podłogi. Wyjazd na festiwal jest ważniejszy od sprzątania.
Michał Hernes: Słynny krytyk filmowy, Zygmunt Kałużyński powiedział w czasie jednego ze swoich wykładów, że dawno nie widział bardzo dobrego filmu.
Maria Kalinowska: Jeżeli chodził do multipleksów i oglądał filmy akcji, to mógł tak powiedzieć. W ostatnich latach powstało jednak więcej kin studyjnych i można w nich obejrzeć sporo dobrych filmów. Kałużyński odbierał filmy na swój własny, subiektywny sposób. Podobnie jest ze mną i każdym innym miłośnikiem kina. W wielu kwestiach zgadzam się z Kałużyńskim, ale nie całkowicie.
W czym się Pani z nim zgadza?
Powiedział, że kino jest pojemne niczym kula i worek bez dna, więc można tam wsadzić absolutnie wszystko. To dla mnie bardzo ważne, bo dzięki temu kino jest najlepszą ze sztuk. Dla porównania muzyka jest tylko muzyką, obraz jedynie obrazem, a książka tylko książką. W filmie to wszystko się ze sobą spotyka i dlatego film jest najlepszy.
Kałużyński napisał kiedyś, że lubi rozrywkowe filmy, na których bawi się jak prosię.
Takie produkcje też są potrzebne. Przeciętny film to dobra rozrywka po pracy albo po szkole. W ten sposób definiuję mój prywatny gatunek filmowy, służący właśnie rozrywce.
Naprawdę ceni Pani filmy wyżej niż literaturę?
Tak. Jeśli mam wybrać między czytaniem książki, a wyjściem do kina, to decyduję się na kino. W filmie także mogę mieć opowiadanie, chociaż uważam, że filmy są od tego, by opowiadać za pomocą obrazów, a nie słów. Film nie jest literaturą. Niektórzy filmowcy o tym zapominają i umieszczają w swoich produkcjach tyle napisów, że widz koncentruje się jedynie na ich czytaniu. Powtarzam: obraz jest dla mnie najważniejszy.
Często bywa tak, że patrzymy na twarz bohatera, zastanawiając się, co myśli i czuje.
Ma pan rację. Zdarza mi się oglądać filmy w języku angielskim i francuskim bez tłumaczenia. Jeżeli aktor gra dobrze twarzą, nie potrzeba mi tłumacza. Na podstawie wyrazu jego twarzy widzę, czy się z kimś kłóci albo z nim zgadza.
W jakich okolicznościach oglądała Pani filmy bez polskich napisów?
Na przykład w Domu Bretanii, promującym francuską kulturę.
Czego szuka Pani w filmach i na takich festiwalach, jak T-Mobile Nowe Horyzonty?
Przede wszystkim dobrych obrazów. Gdy oglądam amerykański film akcji, to bardzo się na nim nudzę i dochodzę do wniosku, że jest beznadziejny. Pewnego razu, w czasie oglądania takiego filmu, postanowiłam, że nie będę oglądać aktorów, którzy się wiecznie biją i ścigają, tylko skupię się na drugim planie. Okazało się, że tło tego filmu jest wspaniale zrobione!
Co dokładnie Panią zachwyciło?
Budynki, ulice, mosty i długie tunele. Dobre obrazy, na których mi zależy, stanowią w amerykańskich filmach zaledwie pięć procent. W stuminutowym filmie akcji wartościowe jest najwyżej pięć minut. Z kolei na festiwalu Romana Gutka otrzymuję sto procent dobrych obrazów.
Słyszałem, że ma Pani z mężem notatniki, w których zapisujecie tytuły filmów.
Tak, ale zostawiliśmy je w domu, bo nie jesteśmy w stanie zabierać ze sobą wszystkich tych zeszytów. Ja zapisuję w nich jedynie tytuły filmów, natomiast Bogdan także nazwiska reżyserów. To ważne, bo przecież powstało kilka wersji „Hamleta”.
Oceniają Państwo obejrzane filmy?
Dawniej oceniałam, ale ostatnio przestałam. Film nie jest jabłkiem, które stawia się na wadze i ocenia na podstawie jego wielkości bądź jakości. Do sztuki nie podchodzi się w ten sposób. Punkty i gwiazdki nie są dla mnie ważne.
Skąd się u Państwa bierze ta potrzeba jeżdżenia na festiwale?
Chcemy zobaczyć coś dobrego. Powtarzam: film to dla mnie sztuka, która czasami bywa lepsza, a czasami gorsza. O filmie akcji mówię Bogdanowi, że na festiwalu kiczu filmowego miałby pierwsze miejsce.
Skąd wzięła się u Pani miłość do kina?
Od pierwszego wejrzenia na ekran.
Kiedy to było?
Gdy miałam siedem lat i poszłam z mamą na bajkę. Opowiadała o małym chłopcu, który chodził do cyrku i zawsze siadał w nim w pierwszym rzędzie.
Co było potem?
Dalej chodziłam na bajki, a kiedy miałam jedenaście lat, mama puściła mnie samą do kina. Gdy poznałam Bogdana, zaczęliśmy chodzić razem na filmy.
Poznali się Państwo w kinie?
Nie, w bibliotece.
Czyli poznanie się zawdzięczają Państwo literaturze?
Kursom dla bibliotekarzy
Ale potem zaczęli Państwo chodzić do kina.
Tak, Bogdan też jest nastawiony na kulturę.
Jak na przestrzeni lat zmienia się kino?
Złym kierunkiem jest upowszechnianie się technologii 3D. Moim zdaniem to nie jest sztuka. Gdy na coś patrzymy, musimy to widzieć w dwóch wymiarach. Utkwiło mi w pamięci to, że jeden chłopiec zapytał się swojej mamy, kiedy będziemy oglądać film w 8D. Znów okazało się, że dzieciaki są od nas mądrzejsze.
Ale 3D to magia obrazu, który jest dla Pani tak ważny.
Nie, ta technologia wszystko niszczy. Zauważyłam, że kiedy ogląda się film w 3D, obraz jest ciemniejszy. Gdy oglądam film w 2D i widzę na ekranie jadący samochód, to najpierw jest małym punkcikiem, a kiedy się przybliża, dostrzegam jego kolor, markę i numer rejestracyjny. W 3D jest odwrotnie – im auto bardziej się oddala, tym staje się coraz większe.
Kiedyś podchodzono sceptycznie do radia, kina i telewizji.
Telewizji nie oglądam.
Woli Pani kino?
W telewizji nie widziałam ani jednego filmu. Niektórzy twierdzą, że kino męczy. Nie zgadzam się z tą opinią. W kinie obraz jest odbity. W telewizji obrazy rysują latające elektrony, które meczą oczy, ponieważ nie są dostosowane do wzroku. Film ma dwadzieścia cztery klatki na sekundę, albo nawet więcej, tymczasem przeciętny człowiek powinien w ciągu sekundy widzieć szesnaście obrazów. Dawniej tak było.
Co ostatnio najbardziej pozytywnie zaskoczyło Panią w kinie?
Na festiwalu Animator było sporo krótkometrażowych filmów zbliżonych do kina abstrakcyjnego. Bardzo mi się to podobało. Kino abstrakcyjne to dla mnie czysta sztuka. W takich filmach nie muszą pojawiać się ludzie i nie musi być w nim akcji. Szkoda tylko, że były to krótkometrażówki, bo wolimy dłuższe filmy i takie właśnie wybieramy.
Woli Pani filmy polskie czy zagraniczne?
Mnie jest wszystko jedno. Gdy rozmawia się o danym filmie, należy rozmawiać o nim tak, jakby był jedynym filmem na świecie, a nie porównywać go z innymi.
Fot. MOs810 /Wikipedia Commons, Leinad /Wikipedia Commons
Źródło wywiadów: Stopklatka.pl