”Song to song”: Tak zmarnować Iggy Popa…

Terrence Malick przez wielu uznawany jest za niekwestionowanego mistrza amerykańskiego kina niezależnego. Tym bardziej dziwnym wydaje się fakt, że Song to song to pierwszy jego film od czasu Drzewa życia (Złota Palma 2011), który polscy dystrybutorzy zdecydowali się zaprezentować kinowej publiczności. Po jego obejrzeniu zastanawiam się, czy i tego obrazu nie warto było odpuścić.

Nie będę udawał, że należę do jakichś znawców filmografii Malicka – to zaledwie trzeci film przez niego podpisany, który oglądałem. Jednak biorąc pod uwagę opinię otaczających mnie ekspertów od tej twórczości (dzięki Mateusz, dzięki Michał), mogę powiedzieć, że w szczególności jego ostatnie filmowe próby to zwyczajnie nie moja bajka. Wydaje mi się, przepraszam w tym miejscu za truizm, że istotnym (kluczowym?) elementem każdego filmu jest scenariusz. Malick zdaje się być innego zdania, co w Song to song, filmie opartym na prościuteńkiej fabułce widać jak na dłoni.

michael_fassbender_natalie_portman_song_to_song_asti.0

Zrozumiałbym, gdyby Song to song okazało się filmem fabuły pozbawionym, pełnym bardzo głęboko osadzonej, trudnej do interpretacji symboliki. Nie mam problemów z filmami, które kupują mnie samą atmosferą, klimatem, który jest wszechogarniający i dociera do wszelkich zmysłów. Takie filmy, które przyjmuje się oczami, a czuje na całym ciele kocham najbardziej. Niestety Song to song ani nie jest filmem pozbawionym fabuły, ani nie trzyma widza za gardło atmosferą – jest natomiast intelektualnym bełkotem reżysera, który wybrał sobie za perspektywę sztuczną sytuację festiwalu muzycznego, dobrał do tego a priori muzykę (niekiedy naprawdę kuriozalną) i…w dość oczywisty sposób nie wiedział co z tym dalej zrobić. Jednak jak już zaangażował aktorów to nie było odwrotu, więc trzeba było naprędce wymyślić co oni mogą na tym ekranie robić, a co mówić z offu (słynny zabieg Malicka). Wyszła skrojona z klisz fabułka o parze, która rozstać się nie może, w końcu się rozstaje, żeby jednak na finale zapewne do siebie wrócić w imię tego, że rozstać się nie mogła na początku. W tle wybrzmiewa dużo dobrej, ale niekoniecznie dobrze dobranej muzyki, Emmanuel Lubezki wchodzi z kamerą w twarze aktorów, których zadania można podzielić na dwie podgrupy:

  • snucie się po ekranie i wygłaszanie nie zawsze zrozumiałych, ale na pewno zawsze głębokich myśli
  • opowiadanie historii, a bardziej opowiadanie o swoich uczuciach zza kadru, żeby widz nie miał już wątpliwości, że smutny Ryan Gosling, kiedy spotyka się z jeszcze bardziej smutną Rooney Marą, rzeczywiście jest smutny, a jak jest zakochany to niespodzianka jest zakochany. Mara natomiast czuje się jak błoto

DSC_1992.NEF

Generalnie po ekranie przechadzają się smutni ludzie z problemami, które widać nie tylko na ich twarzach, ale też słychać. Dobrze, że Malick zadbał o to, żeby aktorskich tuz było w filmie tak dużo – przynajmniej raz możemy sobie pomyśleć, że nawet tym najbardziej wygodnie żyjącym ludziom świata przyszło się zmierzyć z wyzwaniem niemożliwym do udźwignięcia. Tak sobie właśnie wyobrażam współpracę z wielkim Terrence’em – męka w imię sztuki. Tylko kto tę sztukę zrozumie? Kto ją polubi czy choćby zaakceptuje? Ja niestety jedną z tych osób być nie potrafię mimo najszczerszych chęci i wielkiego uznania dla aktorów, którzy występują w Song to song. Nie spodziewajcie się jednak aktorskich popisów – z pustego to i Salomon nie naleje.

Start typing and press Enter to search