„Spectre”: za mało wstrząśnięte, za bardzo zmieszane

Spectre_recenzja

Sobolewski:  Bez zbędnych wprowadzeń, Spectre to film nieudany. I to na wielu poziomach. Zacznijmy od źle napisanego scenariusza, który cierpi na brak jakiejkolwiek ciekawszej intrygi. Fabuła autorstwa 4(!) scenarzystów ani przez chwilę nie grzeszy oryginalnością. Międzynarodowa i wszechwładna organizacja Spectre jawi się w tym filmie co najwyżej, jak lokalny kartel farmaceutyczny. Wszystko jest tu ograne, wtórne i do bólu przewidywalne. Zapomnijcie o nagłych zwrotach akcji. A na dodatek całość trwa 2,5 h.

Żeby tego było mało, Spectre to także słaby film akcji. Nie ma w nim bowiem ani jednej (dosłownie) sceny akcji wnoszącej coś nowego do gatunku, coś czego wcześniej nie widzieliśmy setki razy. Dla przykładu, pościg najnowszym Astonem Martinem w Rzymie to zwykła gonitwa z punktu A do punktu B. Na dodatek kretyńsko zakończona. Moje egzaminy na prawo jazdy bywały ciekawsze.

Christoph Waltz jako główny przeciwnik bonda to kiepski żart. Waltz, człowiek który zgarnął 2 Oscary za drugoplanowe role u Tarantino, od momentu zejścia z planu Quentina zaciął się jak stara płyta. Ciągle gra to samo, jednak z roli na rolę coraz gorzej. Tutaj na dodatek ma fatalnie napisaną postać, co doprowadza go do kompromitacji. Lea Seydoux jako dziewczyna Bonda nie ma ani charyzmy, ani chemii z głównym bohaterem. A jak celnie powiedziała moja przyjaciółka, z urody przypomina kluskę śląską. Daniel Craig ewidentnie zmęczony rolą agenta 007, jest na zmianę poważny i wymuszenie wyluzowany.

W tym morzu krytyki pochwalić mogę jedynie eleganckie zdjęcia Hoyte van Hoytemy, świetne scenografie, Ralpha Fiennesa i pierwsze 45 minut filmu. Zapomniałbym, Monica Bellucci jest na ekranie 5 minut.

Sobolewski_4


Stasierski: Jak tylko wszedłem wczoraj do pracy, zacząłem rozmowę z kolegą od takich słów: Spieprzyli Ci tego Bonda. O tym, że rzeczywiście tak się stało, świadczyła jego reakcja. Reakcja człowieka, który jest fanem serii dużo większym niż ja. Po tym jak zaczęliśmy rozmawiać doszliśmy niemalże do tych samych wniosków:

a) że Daniel Craig wciąż jest Bondem dobrym, a niekiedy można byłoby powiedzieć, że najlepszym w historii

b) że Ralph Fiennes okazał się najbardziej w historii energicznym M i dość bezboleśnie wypełnił lukę po niezrównanej Judi Dench

b) że Hoyte Van Hoytema i kompozytor muzyki Thomas Newman to profesjonaliści nie z tej Ziemi, a Monica Bellucci to wciąż jedna z najpiękniejszych kobiet świata.

To na plus. A co na minus? Brak thrillu w drugiej połowie filmu, właściwie od momentu, kiedy James opuszcza dom niejakiego Pana White (świetny Jesper Christensen). Wtedy, wraz z pojawieniem się dziewczyny Bonda (bardzo niewykorzystana Lea Seydoux) i wyjściem (literalnie) z cienia Christopha Waltza wszystko się w konstrukcji Sama Mendesa posypało. Zniknęło napięcie, zastąpiła je nuda i seria coraz to bardziej idiotycznych scen z prezentacją meteorytu i londyńskim finałem na czele. Waltz pokazuje tutaj, że nie będzie mu łatwo wyjść z roli Hansa Landy, ale też że chyba Austriak nie ma za bardzo na to ochotę. To już zły znak, bo gdyby miał więcej ambicji i chęci rozwoju, takiej roli po prostu by nie przyjął. Jednak pewnie kasa zdecydowała. Niestety jego Ernst Stavro Blofeld to średnio inteligentny, pozbawiony wizji złoczyńca, którego ulubionym zajęciem jest stukanie w komputer ZX Spektrum uruchamiający śmiercionośną igłę…meeh…szkoda, że Daniel Craig kończy tak, mimo że on pozostaje z tarczą. Sam Mendes niestety wraca ze Spectre na tarczy.

Stasierski_5

Start typing and press Enter to search