Robert Zemeckis to bodaj najlepszy hollywoodzki rzemieślnik. W jego karierze błysk wizjonerstwa można było zaobserwować rzadko. Z drugiej strony jego filmy, nawet nie zawsze udane próby techniki motion capture, nigdy nie schodziły poniżej wysoko wyznaczonego poziomu. Sprzymierzeni to pierwszy w karierze Zemeckisa obraz, który podważa prawdziwość tej tezy.
To nie mogło się nie udać – za kamerą tak mocne nazwisko, scenariusz pióra jednego z najsprawniejszych pisarzy Hollywood (Steven Knight to przecież człowiek, który dostarczył nam chociażby znakomitego Locke’a czy ostatni dobry film Davida Cronenberg Wschodnie obietnice), a przed kamerą para najbardziej atrakcyjnych gwiazd współczesnego kina. A przecież Brad Pitt i Marion Cotillard to nie tylko piękni ludzie, ale też niezwykle utalentowani aktorzy. Co więc poszło nie tak? Dlaczego przy porządnie skonstruowanej historii, Sprzymierzeni okazali się takim rozczarowaniem?
Pitt gra Maxa, Marion gra Marianne – oboje są agentami, poznają się w Casablance (prostackie nawiązanie #1). Nie dość, że zaplanowana akcja się udaje, to jeszcze para zakochuje się w sobie. Po powrocie do Londynu, Marianne zostaje poddana szczegółowej weryfikacji – pada oskarżenie: szpiegostwo na rzecz III Rzeszy.
Ile potencjalnie interesujących konfliktów zostało zawartych w tej prostej historii? Nie jestem w stanie zliczyć. Najpierw bohaterowie się nie znają, potem się w sobie zakochuje, żeby w końcu ich związek został poddany najcięższej próbie – czy ich uczucie jest szczere? Dlaczego więc Zemeckis i Knight zrobili z tej historii coś tak emocjonalnie nieangażującego? Między bohaterami nie ma chemii, ich związek zmienia się bez powodu. Nie wiem kiedy narodziło się uczucie, nie uwierzyłem nawet na chwilę, że w ogóle się narodziło.
Niestety wynika to z braku dobrej współpracy między aktorami a reżyserem, których wizje ewidentnie się rozminęły. Dodatkowo widać, że aktorzy nie uwierzyli w materiał, który dostali do ręki. Różni ich jednak to, że Cotillard jeszcze w miarę możliwości próbowała walczyć o uratowanie tego tonącego okrętu. Pitt z kolei od dobrych 20 lat nie zagrał gorszej roli. Miał być amantem, mężczyzną którego trzeba podziwiać za klasę i charyzmę. Jednak Max to facet bez ikry, irytujący, nudny. Jak taka kobieta jak Cotillard mogła się z nim zakochać? Nie wiem i mówiąc szczerze wiedzieć nie chcę.
Bardziej chciałbym się dowiedzieć, jak Zemeckis mógł nie zobaczyć, że coś tutaj nie zagrało. Jak ten reżyserski profesor, człowiek otwarty na wszelkie gatunki filmowe, mógł nie poczuć się komfortowo w tak solidnie skrojonym melodramacie? Wydaje mi się, że zdecydowały niuanse – dialogi Knighta brzmiały sztucznie, źle dobrani aktorzy nie wiedzieli co mają robić, a spece od technikaliów wypełniali swoje obowiązki, jakby odrabiali pańszczyznę. W tym wszystkim Zemeckis pozostał sam, a że jego narracyjnym umiejętnościom brak tej iskry wielkości, to wszystko się posypało.
Sprzymierzeni to bez wątpienia najgorszy film w jego wciąż imponującej karierze. Chyba czas poszukać tematu, do którego Zemeckis będzie miał serce. Tutaj go przeraźliwie zabrakło.