Mam niebywale głupie i absolutnie nieprofesjonalne kryterium wychwytywania wartościowych filmów. Obraz może być nakręcony puszką po paprykarzu, być obsadzony przez drewnianych aktorów, a nawet nudzić małostkowym schematem, którego przeciętny pożeracz kina doznał wielokrotnie. Rzecz jasna nie jest to kryterium wyłączne, choć coraz częściej łapie się na tym, że to o nie mi najczęściej w odbieraniu kina chodzi. Po seansie musi mi się chcieć o filmie rozmawiać. Niech to będzie jedna linijka, pół sceny, ćwierć kadru – mam łaknąć rozmowy i natychmiastowego zweryfikowania swojego punktu widzenia z drugim człowiekiem.
I Steve Jobs w reżyserii Danny’ego Boyle’a takim filmem jest. Tą wartością, która przyjemnie mną potargała nie jest jednak inteligentnie poprowadzona narracja. Nie jest nią też wysmakowane wyzbycie się szarży i efekciarstwa czy to, że widz poszukujący „zaskakujących” zwrotów akcji, zostanie zawiedziony. Nie jest to także wybitny Michael Fassbender, o którym możemy rozwodzić się linijka po linijce, doceniając jego hipnotyzujące spojrzenia, gesty i „to coś”, co nie pozwala oderwać od niego oczu. Wiecie, że lubię antagonizować. Dlatego powiem Wam w nawiasie, że cieszę się, iż Fassbender jest lepszym aktorem niż DiCaprio.
Przez całą opowieść o tym słynnym sadowniku, nie potrafiłem przestać kontrastować swojej opinii z ogólną tezą filmu, która brzmi: nie da się być wyjątkowo utalentowanym geniuszem i przyzwoitym człowiekiem jednocześnie. Jestem bowiem przekonany, iż można (a wręcz należy) połączyć te dwie rzeczy. Możliwe, że moja naiwność wynika z tego, że sam nie zostałem skażony jasnym promieniem geniuszu. Wydaje się jednak, że warto przenieść tę zależność nieco niżej. Możemy podmienić „wyjątkowo utalentowanego geniusza” na „zdolniachę”, z którym z pewnością każdy z nas ma w swoim otoczeniu do czynienia.
Każdy z nas zna utalentowaną osobę, która uznała, że z samego faktu iż udało jej się odnieść sukces, ma prawo nie traktować zwykłego życia poważnie. Odwieczne „nie mam dla ciebie czasu” czy niewymowne „nie mam o czym z tobą gadać, zaśniedziały plebsie” to nie tylko poważne personalne uchybienia, ale przede wszystkim asumpt do pozbawienia takiego człowieka miana geniusza lub człowieka sukcesu. Znajdźmy jakiś sposób i ratujmy takich ludzi. Nie pozwólmy im umrzeć samotnie w tym obłędnym przekonaniu o swojej wybitnej wartości i rozbuchanym ego, które jest przecież tak przerażająco autodestrukcyjne.
Lubię film Steve Jobs, choć nie mam sympatii dla Steve’a Jobsa. Jego urok jest kuszący i inspirujący, ale mówią, że „zło” właśnie takie jest. Ufając jednak naiwnie w inteligencję widza, wierzę, że film nie zostanie odczytany jako atak na niekwestionowanego geniusza lub jako jego laurka. Pozostawia furtkę otwartą i daje szerokie pole do dyskusji. Być może wszystko przez to, że nie mam iPhone’a, tylko telefon? Nie wiem, sorry.