Po seansie Sufrażystki, w trakcie debaty padło wiele określeń dotyczących tego filmu – mocny, ważny, wzruszający. Trudno którekolwiek z nich traktować jako wskazanie jakości filmu, który przy całej swojej wadze pozostaje schematyczny i bardzo bezpieczny. Szkoda.
Wielokrotnie z moimi przyjaciółmi, z którymi niegdyś działaliśmy społecznie lub politycznie, zbieraliśmy się na seansach filmów zaangażowanych. Na tapecie pojawiali się tacy twórcy jak np. Michael Moore czy Ken Loach. Często zdarzało nam się potem rozmawiać, używając właśnie takich określeń – mocny, ważny. Już wtedy urodziło się we mnie jednak podejście miłośnika kina, który nie może zaakceptować takiego stawiania sprawy. Nie można mówić, że temat bywa czy powinien być ważniejszy od samego filmu. Jeśli mamy do czynienia z fabułą, jest to sytuacja absolutnie nie do zaakceptowania, gdyż film po pierwsze i najważniejsze musi pozostać filmem. Nie odwrotnie, chyba że rozmawiamy o dokumentach, choć i w tym kontekście ostatnio zaszła niemała rewolucja („gadające głowy” już nie wystarczają). Dlaczego tak mocno na tę kwestię naciskam? Bo po seansie Sufrażystki naszło mnie właśnie takie odczucia, jak w przeszłości. Emancypacja polityczna kobiet jest oczywiście kwestią bardzo istotną historycznie, ale nie oznacza to, że można ją opowiadać w taki sposób jak to robią Sarah Gavron i Abi Morgan.
Panie Gavron i Morgan pokazały, że brak dystansu do swojego tematu może uniemożliwić opowiedzenie o nim z sposób wiarygodny i interesujący. Nie chcę wyjść teraz na seksistę, więc powiem tylko, że na stanowisku reżysera zwyczajnie przydałby się ktoś bardziej doświadczony niż Gavron, której jedynym dokonaniem jest film Brick Lane z 2007 roku. Niech będzie taka Lone Scherfig, która zresztą już pracowała z odtwórczynią głównej roli Carey Mulligan. Sprawy podjęła się jednak Gavron, której nie pomógł ani jej brak reżyserskiego stylu, ani tym bardziej miałki scenariusz autorstwa zdobywczyni nagrody Emmy Abi Morgan. Brytyjska scenarzystka niestety nie po raz pierwszy udowodniła, że być może nie do końca dobrze wybrała zawód. Już przy okazji fatalnej Żelaznej Damy pokazała, że ma problem z interesującym i co najważniejsze zniuansowanym przedstawianiem wydarzeń historycznych. To jest bodaj największy problem Sufrażystki, ów brak niuansu, zerojedynkowość przedstawianej historii, świat widziany w jedynie słusznych, biało-czarnych barwach. Te braki wymuszają posiłkowanie się przez reżyserkę manipulacją, która nie wypada jednak wiarygodnie. Wynik jest więc prosty do przewidzenia – mamy ważny temat, który z punktu widzenia filmowego jest potraktowany mało profesjonalnie, nudno i niestety bardzo na powierzchni. Ten niedobry obraz potrafi ratować jedynie znakomita Carey Mulligan, której od czasu jej najważniejszej roli w Była sobie dziewczyna, nie widziałem tak dobrej na ekranie. Wygląda na to, że przy wszelkich swoich słabościach, Sufrażystka może się więc okazać drogą powrotną Mulligan na Oskary, ale jednak nie wydaje się, że w glorii triumfatorki. Dobra to rola, choć jej główne zalety pokazał już zwiastun filmu. Dobra, ale niestety nie podbudowana ani filmem, ani też drugim planem, który przy charyzmie Mulligan blednie. Dzięki niej jednak można bez większego bólu przebrnąć przez ten prawie dwugodzinny seans.
Jeszcze kamyczek do ogródka dystrybutorów tego obrazu:
Panie i Panowie!
Przestańcie nas w końcu oszukiwać, bo kiedyś naprawdę co bardziej wrażliwi do kina przestaną chodzić. Reklamowanie takiego filmu osobami Heleny Bohnam Carter, a szczególnie Meryl Streep, jakkolwiek zacnymi, jest po prostu oszustwem w biały dzień. Bohnam Carter jest w filmie może z 15 minut, z kolei wszystkie sceny z Meryl można obejrzeć w zwiastunie. Czy nie da się zbudować kampanii reklamowej na samej Mulligan? To byłoby nie tylko uczciwe, ale też pokazywałoby, że znacie swój fach dobrze i nie musicie się posiłkować tylko najbardziej znanymi twarzami. Więcej odwagi!