Zwracam się do Kevin Feige’a, człowieka który stoi za sukcesem Marvel Studios:
Kevin, przestań mydlić mi oczy nazwiskami jak Taika Waititi i udawać, że tacy unikalni twórcy będą mieli swobodę robienia tego co lubią. Lepiej zatrudniać wyrobników jak Whedon, Derrickson czy bracia Russo i przestać udawać, że Marvel robi coś więcej niż rozrywkę z jednej taśmy montażowej. Przynajmniej tacy ludzie jak ja, idący do kina z nadzieją na coś nowego i nietypowego w gatunku, nie będą wychodzić zmęczeni i rozczarowani z seansu.
Będą dopóki nic w Marvelu się nie zmieni. Choć ja pewnie już nie, bo czuję, że wściekłość na Thor: Ragnarok odciągnie mnie na długi czas od filmów ze stajni Marvela.
A zaczęło się fajnie – świeżo, ze sceną akcji, która zapowiadała świetną zabawę, z kapitalnym wejściem na scenę Heli, zagranej na jedną, ale dobrze wygraną nutę przez Cate Blanchett, z kolejnymi świetnymi scenami, w których pokazywali się nowi bohaterowie: Arcymistrz (genialnie autoironiczny Jeff Goldblum), Walkiria (Tessa Thompson) oraz Hulk. Do momentu walki Hulka z Thorem, w której najlepszy z całej obsady Chris Hemsworth pokazał się wreszcie w jakiejś ludzkiej fryzurze, wydawało mi się, że Kevin Feige umarł na planie, a Taika Waititi okazał się człowiekiem, który zmieni MCU. Nie zmieni, bo druga część filmu jest jednym wielkim odcinaniem znanych kuponów: wybuchów, efektów, irytująco przewidywalnych zwrotów akcji serwowanych głównie poprzez postać Lokiego oraz żartów, które słyszałem wielokrotnie. To samo pewnie można byłoby powiedzieć o Strażnikach Galaktyki, ale jednak dla mnie James Gunn jest kimś kogo czuje bardziej: mniejszy z niego wizjoner i indywidualista, ale większy na pewno maniak popkultury, który umie korzystać z jej schematów. Waititi nie jest w tym zły, przeciwnie jak pokazał w Co robimy w ukryciu jest genialny.
Jednak jego Thor: Ragnarok wygląda tak, jakby przez pierwszą godzinę Marvel stracił nad nimWaititim kontrolę, ale potem siadło kilku producentów i zaczęli rozkminę:
- Ej chłopy, przecież mamy taki mega budżet, a ten gość o dziwnym nazwisku robi sobie śmieszki i o zgrozo kręci sceny pożegnania takie jakich u nas nigdy nie było.
- Ale co, że dobre?
- Nie, tanie cholera. Po co nam ten budżet, jak nie zrobimy totalnej rozpierduchy na koniec?
- Na Cate Blanchett i kolejny bezużyteczny epizod Idrisa Elby?
- Też, ale no nie powiesz, że nie chciałbyś zobaczyć tyle green screena na koniec, ile się da?
- Chciałbym…i jeszcze niech ktoś straci oko.
Panowie sobie ustalili i tak zrobili. A ja tego zaakceptować nie potrafię, bo kocham tak wielu wykonawców z tego ekranu. Bo lubię generalnie takie zabawy. Bo efekty specjalne nie są wcale złe, jeśli z nich dobrze skorzystać (Doctor Strange, hello?). I właśnie dlatego nie lubię Thor: Ragnarok – bo za dużo było związanego z nim talentu i ciekawej historii, a za mało z tego wyszło. Zdecydowanie za mało…