Top 2024 – festiwale

Rozpoczęliśmy grudzień, a to znak, że czas już najwyższy na filmowe podsumowania roku. Tradycyjnie przedstawię dwie topki – jedną festiwalową, a drugą z dystrybucji kinowej. Ta druga ukaże się pod koniec miesiąca, dzisiaj natomiast skupię się na najlepszych dziełach, które miałem przyjemność obejrzeć na przeróżnych festiwalach. Zatem bez zbędnego przedłużania, oto moja złota dziesiątka:

  • Flow, reż. Gints Zilbalodis – przepiękna niema animacja o potędze natury z przesłodkim kotkiem jako protagonistą. Bez słów potrafi opowiedzieć więcej niż większość współczesnych animacji.
  • Blue Sun Palace, reż. Constance Tsang – pierwszy z dwóch obrazów w mojej topce, w którym występuje Lee Kang-Sheng. Znakomity reżyserski debiut Constance Tsang, film-medytacja odwołujący się do dzieł mistrza Tsai Ming-lianga. Jak dobrze, że w amerykańskim kinie jest miejsce na slow-cinema.
  • Broken Rage, reż. Takeshi Kitano – najśmieszniejszy film roku. Wszystko to co najlepsze u Charliego Chaplina i Bustera Keatona w zaledwie godzinnej slapstickowej formie. Kitano już niczego nie musi udowadniać, po prostu cieszy się kinem, a widz razem z nim.
  • The Seed of the Sacred Fig, reż. Mohammad Rasoulof – prawdopodobnie najważniejsze dzieło tego sezonu. Wielki krzyk irańskiego społeczeństwa – „chcemy wolności”. I mam nadzieję, że tym razem świat usłyszy tę wiadomość. Trzyma w napięciu od pierwszej do ostatniej minuty.
  • Maria, reż. Pablo Larraín – bardzo osobiste kino dla mnie jako muzyka klasycznego. Jedno z największych tegorocznych wzruszeń za sprawą wybitnej kreacji Angeliny Jolie i śpiewu Marii Callas. Niech żyje opera, niech żyje kino!
  • Stranger Eyes, reż. Yeo Siew Hua – przerażający, głęboko niepokojący obraz manii podglądactwa. Wariacja na temat „Krótkiego filmu o miłości” Kieślowskiego i „Powiększenia” Antonioniego, która myląc tropy zostawia widza w poczuciu dezorientacji. Lee Kang-Sheng dostarcza drugą znakomitą kreację w tym roku.
  • Memoir of a Snail, reż. Adam Elliot – żaden inny film nie rozjechał mnie tak mocno jak ta animacja poklatkowa. Bolesny seans, który prawdą przekazu wbija sztylet prosto w serce. Ostatnie 20 minut prowadzi do oczyszczenia.
  • Grand Tour, reż. Miguel Gomes – przepełniona liryzmem, baśniową aurą podróż po kilku azjatyckich krajach w poszukiwaniu zaginionej miłości. Opus magnum Gomesa to dzieło ambitne, ale niepozbawione sowizdrzalskiego humoru charakterystycznego dla twórczości portugalskiego mistrza. Filmowy spacer niczym rześkie powietrze budzącego się dnia.
  • The Brutalist, reż. Brady Corbet – filmy zajmujące dwa pierwsze miejsca mojej topki grają w swojej osobnej lidze. Obraz Corbeta imponuje w zasadzie wszystkim – każdy element układanki pasuje w 100%. Doświadczenie kinowe od A do Z, film-monolit. Dla takich dzieł powstało kino.
  • Emilia Pérez, reż. Jacques Audiard – nie mogło być inaczej. Emilię widziałem w kinie już cztery razy i wciąż jestem głodny tych piosenek, tych emocji, tych wrażeń. Kreatywne podejście Audiarda do musicalu i ogarnie go w realiach meksykańskich karteli o narkotykowym bosie, który przechodzi tranzycję – takie połączenie na pierwszy rzut oka nie miało prawa się udać. Francuski reżyser pokazał, że w kinie nie ma niemożliwego i dostarczył najcudowniejszy film tego roku. Do dzisiaj śpiewam piosenki o waginoplastyce i puszce coca-coli z lodem i cytryną.

Start typing and press Enter to search