Peter Jackson na dobre opuszcza Śródziemie. Na wielkie pożegnanie przygotował Bitwę Pięciu Armii. W tym trójgłosie redakcyjnym opowiadamy Wam czy było to godne zamknięcie tej trylogii.
Samołyk:
Trzecia część filmowego Hobbita miała ambicję, by stać się epickim zakończeniem całej trylogii. Nieco ponad tydzień temu obejrzałem Bitwę Pięciu Armii i czas ten w zupełności wystarczył, bym o tym filmie zapomniał. Nieuniknione porównania do Włady Pierścieni pozwalają stwierdzić, że Jackson stworzył epopeję wtórną, niezaskakującą i efekciarską. Trzecia część usiłuje wzbudzić sympatię w bardziej dojrzałych kinomanach, ale potężna ilość śmiesznostek fabularnych, rozprasza i ich uwagę. Obraz wywoływał we mnie skojarzenia raczej z grą komputerową, w której nie ma miejsca na empatię w stosunku do bohaterów i całej opowieści, a zbyt często występujące sytuacje rodem z najgorszego koszmaru z Hollywood, typu: powiedzmy coś śmiesznego w dziwnym momencie lub znajdujemy się w centrum morderczej bitwy, ale chodź, porozmawiajmy o przemijaniu, wywołują mdłości i nieznośne poczucie nudy. Potężną wadą całej serii są jej bohaterowie: Bilbo Baggins, który zdaje się być właściwie postacią drugoplanową, beznamiętne elfy, mało charakterne krasnoludy czy orkowie, które bardziej przywołują skojarzenia z kitowcami z Power Rangers, niż wzbudzają trwogę. Ot taka długa, przewidywalna i pełna efektów specjalnych bajka dla fanów książki. Chociaż dochodzą do mnie i takie głosy, że wyznawcy Tolkiena są tą serią obrażeni. Ważne, że hajs się zgadza.
Stasierski:
Od chwili, kiedy usłyszałem, że krótki Hobbit stanie się filmową trylogią, byłem sceptyczny. Jednak znakomita część pierwsza nie potwierdziła moich wątpliwości. Druga o nich przypomniała fabularnymi błędami. Przyszedł czas na trzecią, która znów mocno poprawiła mi nastrój. Nie jednak z powodu sielankowego klimatu czy humoru. Przeciwnie Bitwa Pięciu Armii jest najbardziej mroczną, najmocniejszą pod względem emocjonalnym odsłoną trylogii. Co jednak najważniejsze, jest też bardzo satysfakcjonująca, zarówno pod względem aktorskim, jak i wizualnym. Fabularnie nie ma tu bowiem wielkiej filozofii – przez ponad połowę filmu trwa niezwykle imponująca pod względem realizacyjnym tytułowa bitwa. Taka konstrukcja fabularna filmu mogłaby przywoływać skojarzenie z Michaelem Bayem. Jest jednak podstawowa różnica między nim a Peterem Jacksonem – Nowozelanczyk potrafi, mimo nagromadzenia efektów specjalnych, opowiadać historię w wystarczającym tempie, by nie męczyła, trzymała w napięciu i wciąż budziła zainteresowanie widza. Przy okazji wyciska też siódme poty ze swojej solidnie dobranej obsady. Dzięki trylogii Hobbita do statusu gwiazdy wyrósł Richard Armitage, a Martin Freeman (grający w końcu pierwszoplanową postać) ugruntował swoją pozycję rewelacyjnego aktora charakterystycznego. Wszystko to przy znanych dźwiękach muzyki Howarda Shore. Znanych, bo siłą rzeczy Hobbit musiał być powtórką z Władcy Pierścieni, na szczęście momentami twórczo rozwijającą schematy Śródziemia wcześniej zaproponowane przez Jacksona. W nowej trylogii udało się powtórzyć także ten, że po drugiej słabszej odsłonie, nastąpiła satysfakcjonująca trzecia.
Sobolewski:
Finałowa część Hobbita jest słabsza od jedynki, ale lepsza od dwójki. W jedynce ujęła mnie sielankowa – utrzymana w klimacie książki – atmosfera przeplatana klimatycznymi scenami przygód. W dwójce Jackson uderzył zbyt mocno w klimaty znane z Władcy Pierścieni (czyt. mroczne i odstające od stylistyki Hobbita), które zburzyły mi odpowiedni klimat. W finałowej części otrzymujemy miks obu tych konwencji, z przewagą jednak tej drugiej. Działa to na poziomie makro (sceny walk), mniej na poziomie mikro (relacje między bohaterami). Więc tak, dostajemy tu cheesy lines, zwroty akcji w stylu hopla & ścięcie głowy orka oraz Legolasa biegnącego po nieistniejącym moście, ale chwila moment! To Hobbit, czyli bajkowe fantasty, a nie poważna i robiona pod trochę inną publikę Gra o Tron. I mimo, że są rzeczy, które nie zagrały w tej części i spokojnie skróciłbym całość o pół godziny, to jednak dostajemy dalej kawał solidnego kina gatunkowego. I jak cała trylogia cierpi na brak wyrazistych postaci, to krzepiącym wyjątkiem jest Richard Armitage (Thorin), który w finałowej części dowozi najlepszą scenę filmu (walka z obłędem w sali z zapadającą się złotą podłogą).