– Wierzę, że filmowcy powinni dawać widzom różne przeżycia i nie ograniczać się jedynie do opowiadania klasycznych historii. Uważam, że powinniśmy używać narzędzi kina do poszerzania horyzontów kręcenia filmów – mówi László Nemes w rozmowie z Michałem Hernesem o filmie „Schyłek dnia”.
Michał Hernes: Jak ważne jest dla Ciebie myślenie obrazami?
László Nemes: Dobre pytanie. Na etapie pisania scenariusza „Schyłku dnia” nie czułem, że są to obrazy – najwyżej epizody. Trudno byłoby opowiedzieć ten film przy pomocy storyboardów. To zawsze są obrazy, choć odnoszę wrażenie, że widzę nie tyle ruchome obrazki, co uczucia.
To jak znaleźć właściwe uczucia i obrazy?
– Wydaje mi się, że jest to bardzo instynktowne. Ważną rolę odgrywa dla mnie współpraca z moim operatorem, Mátyásem, który jest bardzo istotnym elementem tego procesu. Celowo używam słowa „proces” i mówiąc szczerze nie wiem, w którym momencie to staje się obrazem. Powtórzę: bardziej chodzi o uczucia i impresje – to bardzo impresjonistyczne podejście.
Zastanawiam się, jakie są różnice między scenariuszem a filmem i chętnie przeczytałbym kiedyś jego scenariusz.
– Istotne były dla nas odczucia związane z tym, jak będzie wyglądał zarówno sam film, jak i poszczególne sceny. Ich napisanie nie było łatwe, możesz przeczytać scenariusz (śmiech). Te obrazy narodziły się w trakcie dziwnego procesu współpracy pomiędzy mną a operatorem.
Dlaczego współpracujesz właśnie z nim?
– Ponieważ cały czas stawia mi wyzwania. Nie jest osobą, która na wszystko się zgadza, tylko współpracownikiem w pełnym tego słowa znaczeniu i naprawdę dał temu projektowi coś od siebie. Udało mu się uchwycić na kamerze to, nad czym pracowaliśmy. To nie była jedynie transmisja. W tym procesie ważną rolę odegrał również Matthieu, mój montażysta. Gdy pracuję nad filmem, właściwie nigdy nie jestem sam.
Jak wyglądała praca nad muzyką?
– W niej również ważne są uczucia – ma być odzwierciedleniem wewnętrznego świata głównej bohaterki, ale to samo można powiedzieć o obrazach. Zależało mi, żeby była to zarówno muzyka pojawiająca się w prawdziwym świecie, jak i w jej umyśle. W filmie ma miejsce dużo podróży „tam i z powrotem” między rzeczywistością a wewnętrznym światem.
Jak znaleźć tę muzykę?
– Sięgnęliśmy chociażby po „Śmierć i dziewczynę” Schuberta. Mój kompozytor, László zmarł – niestety – pod koniec post-produkcji tego filmu. Wcześniej skomponował utwory bardzo podobne do muzyki z czasów, w których rozgrywa się akcja „Schyłku dnia”, np. do polki. Przede wszystkim jednak stworzył świat wewnętrznej muzyki Irisz, pochodzący z jej mózgu.
„Schyłek dnia” traktuje o bardzo osobistych doświadczeniach jego bohaterki. Skąd wziął się ten pomysł?
– Zawsze chciałem zrobić film o narodzinach XX wieku i spojrzeć na to oczami kogoś, kto nie jest nikim ważnym. Jako dziecko dużo słuchałem historii opowiadanych przez moją babcię. To było dla mnie bardzo ważne – babcia była dla mnie w pewnym sensie przewodnikiem, który tłumaczył mi z perspektywy jednostki, czym były tamte czasy. Chciałem o tym opowiedzieć i zmierzyć się z tym, zamiast podążać ścieżką klasycznych historycznych filmów. Chciałem też, żeby dla widzów było to doświadczenie i przeżycie. Bohaterka „Schyłku dnia” odbywa podróż, także do swojego wnętrza. Pytanie brzmi, czy jest w stanie zrozumieć wszystkie siły, które znajdują się w jej wnętrzu.
To wielkie wyzwanie.
– Wiedzieliśmy, że ten film będzie w pewnym sensie prototypem. Czegoś takiego w kinie jeszcze nie było, choć są w kinematografii bardzo bliskie mi tradycje. Wiedziałem, że „Schyłek dnia” ma być bardzo wewnętrzny. Wyzwanie polegało na tym, żeby zbudować ten świat i wykreować wokół głównej bohaterki wszystkie poziomy rzeczywistości; wszystkie siły, z którymi nie możemy się całkowicie skonfrontować i całkowicie ich zrozumieć.
To było odważne, żeby zrobić tego rodzaju ekscentryczną i dziwną produkcję.
– Czasami trzeba robić dziwne filmy. Wierzę, że filmowcy powinni dawać widzom różne przeżycia i nie ograniczać się jedynie do opowiadania klasycznych historii. Uważam, że powinniśmy używać narzędzi kina do poszerzania horyzontów kręcenia filmów. Naprawdę wierzę, że przez ostatnie 30 lat telewizja miała ogromny wpływ na szkodzenie kinowemu doświadczeniu, stawiając na bezpieczne produkcje, przez które widzowie nie stykają się z wyzwaniami. Wydaje mi się, że esencją kina jest przygoda i odkrywanie. Filmy powinny być wyzwaniem dla kinowego języka. W przyszłości dla filmowców czymś normalnym było robienie zróżnicowanych filmów. Współcześnie nie jest to już takie oczywiste.
Czyli szukasz nowego języka filmowej narracji?
– (Śmiech) Przesuwam granice, podobnie jak wielu filmowców z przeszłości.
Którzy filmowcy są dla Ciebie najważniejsi?
– Jest ich bardzo dużo i to się zmienia, ale odczuwam specjalną więź z Kubrickiem, Antonionim i Tarkowskim. Czasami wystarczy tylko jeden film, a nie cała filmografia. Jako filmowcy mamy tradycje, z którymi czujemy się związani.
Skoro o przekraczaniu granic mowa, co sądzisz o filmach Christophera Nolana?
– Jest wielkim mistrzem masowej rozrywki i przesuwa jej granice. Jest też oddany postdigitalowemu kinu, podobnie jak ja. Bardzo ważne jest to, co robi, żeby ocalić film jako doświadczenie w czasach post-telewizyjnej estetyki kina.
Czy byłbyś zainteresowany reżyserowaniem wielkich widowisk w stylu Nolana?
– (Śmiech): Chciałbym, ale dla mnie wzorem jest Stanley Kubrick, który dotykał różnych tematów i eksplorował różne filmowe gatunki. Był zarazem bardzo wymagający i przekraczał granice, wypychając widzów poza ich strefę komfortu. Dziś brzmi to jak coś oczywistego, ale kiedy Kubrick kręcił filmy, napotykał na spory opór i niezgodę.
Czy też stawiasz sobie za cel, żeby wypychać widzów z ich strefy komfortu, napotykając na opór i niezgodę?
– Przede wszystkim chcę, żeby ludzie zaakceptowali moje filmy, a nie, żeby podchodzili do nich z uprzedzeniami. Nie jest to łatwe zważywszy na to, co przez ostatnie 30 lat uczyniła z widzami telewizja. Zdaje sobie sprawę, że to trudne i prawie niemożliwe, żeby prosić ich, by nie wyrobili sobie z góry negatywnej opinii. Chcę, żeby byli częścią tego doświadczenia. Nie musi to nastąpić od razu. Nie wierzę w natychmiastową satysfakcję. Powinniśmy wierzyć, że widownia użyje swojej wyobraźni. Zaufanie względem widowni jest dla mnie bardzo ważne.
Wracając do „Schyłku dnia” – wciąż mam w pamięci twarz głównej bohaterki i jej oczy.
– Aktorka stała się Irisz, bohaterką tego filmu. W tym przypadku casting był najważniejszą częścią grania przez nią tej postaci – zanurzyła się w jej tajemniczość. Ta bohaterka jest w pewnym sensie tajemnicza i kryją się w niej różne siły. To wcale nie jest takie oczywiste i szukałem właśnie kogoś, kto nie jest oczywisty. Bohaterka stawia opór wszystkim pokusom, które mogłyby odsłonić jej wnętrze. Irisz nie może być całkowicie odkryta i zawsze jest w niej coś tajemniczego.
Nie szukałem do tej roli kogoś, kto zagrałby ją w klasyczny sposób. Wiem, że aktorzy są niczym pralki – oczekują, że skorzysta się z wszystkich ich funkcji. Chcą płakać, śmiać się i są spragnieni różnego rodzaju emocji, które bywają bardzo ekstremalne i czasem zastanawiam się, czy nie pochodzą z tradycji telenowel. Współcześnie aktorstwo bazuje także na czymś więcej. Wierzę, że w kinie jest również miejsce na to, co można zobaczyć w moim filmie i że widownia jest w stanie identyfikować się bohaterem na różnych poziomach, nie tylko tych sprowadzających się do klasycznych ekspresji emocji. Bardzo zależało mi na takim aktorskie w moich dwóch pierwszych filmach – „Synu Szawła” i „Schyłku dnia”.
Co było dla Ciebie największą niespodzianką, gdy zakończyłeś pracę nad tym filmem?
– Kiedy ostatni raz obejrzałem w pracowni „Schyłek dnia”, byłem zażenowany główną bohaterką – zastanawiałem się, kim jest i nad tym, że wie znacznie więcej, niż nam się wydaje. O ile bohater „Syna Szawła” był aniołem życia, to Irisz jest w pewnym sensie aniołem śmierci. Tak to czułem i to mnie zaskoczyło.
Czy jesteś zadowolony z końcowego rezultatu?
– Kręcenie filmu to zawsze podróż i frustracje, które są częścią tego procesu. Podejrzenie budzi u mnie każdy reżyser, który jest w pełni zadowolony ze swojej pracy. Z mojego punktu widzenia mogę powiedzieć, że na początku tej podróży nie znałem wszystkich odpowiedzi. Jestem bardzo dumny ze „Schyłku dnia” – to była przygoda o niewyobrażalnych dla mnie proporcjach.
W tym filmie ludzkość może przejrzeć się niczym w lustrze.
– Opowiada o cywilizacji i o tym, że kierują ją niewidzialne siły, za sprawą których niszczy samą siebie. Widzialne stało się natomiast to, co wydarzyło się podczas drugiej wojny światowej. Chociaż jest już za późno i nie cofniemy czasu, to patrząc wstecz, możemy dostrzec pewne mechanizmy. Właśnie o tym traktuje „Schyłek dnia”.
Czy mimo wszystko jesteś optymistą?
– (Śmiech) Jestem z Europy Wschodniej i gdy spojrzy się na historię XX wieku, to nie mam zbyt wielu powodów do optymizmu, bo wiem, co się stało z naszą cywilizacją. W moim pesymizmie jest jednak szczypta optymizmu i nie dlatego, że tak chcę, tylko dlatego, że tak czuję. Nasze serca są pełne mroku.
Ale mamy kino i sztukę. Może w tym tkwi nadzieja.
– Wierzę, i to źródło mojego optymizmu, że wciąż mogę rozmawiać ze współczesna widownią, ale to ogromny optymizm. Wiem, że realistyczne podejście bywa mądrzejsze.
Rozmawiał: Michał Hernes