Witajcie w chaosie.
Zanim „Queer” Luki Guadagnino został pokazany na Lido przebył długą drogę na stole montażowym. Pierwotna wersja trwała ponad trzy godziny, druga liczyła sobie dwie i pół, a ostateczna (ukończona podobno parę tygodni przed festiwalem) trwa 135 minut. I niestety to widać, bo nowe dzieło Guadagnino to zagubiony w czasie i przestrzeni wyrób filmopodobny, zmontowany bez ładu, z wyraźnymi lukami (hehe) w fabule.
Obraz ten składa się z trzech rozdziałów i w zasadzie tylko pierwszy jest naprawdę godny uwagi, później to już równia pochyła… Zaczyna się pięknie, tętniące nocne życie w Meksyku, spelunki, tequila sączona jedna po drugiej. Lee (Daniel Craig) niczym joyce’owski bohater Stephen Dedalus włóczy się po mieście szukając romansu (miłości?) w barach wątpliwej jakości. Pewnego dnia spotyka młodego mężczyznę, który od razu wpada mu w oko. Od tej chwili Lee pragnie tylko jednego – wspólnego życia ze swoim wybrankiem. Tak upływa pierwsza godzina filmu na niespiesznym konsumowaniu la dolce vita.
Później przychodzą dwa rozdziały, o których chciałbym jak najszybciej zapomnieć. Chaotyczne, pozbawione sensu scenki zażywania twardych narkotyków i totalnie kiczowatych halucynacji (scena ze sztucznym wężem w CGI wywołuje śmiech zażenowania…). Mam wrażenie, że reżyser nie do końca wiedział co chce tym filmem przekazać. Miotany pomiędzy wersjami zgubił zmysł, którego przecież nie brakowało w jego poprzednich dziełach.
Ale „Queer” na pewno znajdzie swojego widza, bo to obraz podobny do „mother!” Darrena Aronofsky’ego. Film tak zły, że aż dobry? Dla niektórych może tak…