W latach 80. i 90. uznany został za niekwestionowanego mistrza gatunku. Od tego czasu jednak kariera Wesa Cravena przeszła wiele zawirowań, a ostatnio wydawało się, że znajduje się na równi pochyłej. Stary wyga jednak dobrze wie jak ją skutecznie rewitalizować. Używa do tego dwóch swoich ulubionych bohaterów: Freddy’ego Kruegera albo mordercy z Woodsboro. Tym razem postawił na tego drugiego i po latach przerwy przedstawił nam „Krzyk 4„, film niedorównujący może pierwszej, a zwłaszcza drugiej odsłonie, niemniej inteligentnie napisany, miejscami bardzo zabawny pastisz high school slasher-horrorów.
W rocznice wydarzeń z części pierwszej do Woodsboro na promocję swojej nowej książki powraca Sidney Prescott (Neve Campbell). W rodzinny miasteczku czeka ją jednak niemiła niespodzianka. Schemat sprzed lat powtarza się, a ginąć zaczynają coraz bliższe jej osoby. Na posterunku są jednak dawni przyjaciele Dewey (David Arquette) oraz Gale (kradnąca po raz kolejny show Courtney Cox).
Craven odrobił ciężką lekcję po trzeciej, zbyt udziwnionej, nudnej i pozbawionej specyficznego humoru części. Teraz mamy znowu to co fani „Krzyku” lubią najbardziej, a więc dużo napięcia, trochę niezłej akcji oraz, z mojego punktu widzenia, całkiem zaskakujące zaskoczenie. Jednak to, co wyróżnia tę serię od innych horrorów należałoby nazwać olbrzymim dystansem. Te filmy nie traktują siebie poważnie, dużo w nich naigrawania się ze schematów gatunku, inside-joków, ironii. „Krzyk 4”, mimo że ma w paru momentach problemy z zachowaniem dużego tempa i bywa nieco przydługi, nie jest pozbawiony tego elementu zgrywy, których tak dużo było w częściach pierwszej i drugiej.
„Krzyk 4„, chciałoby się powiedzieć, że bawi, tumani, przestrasza. Nie jest tak z pewnością do końca, bo trochę za dużo trupów, a za mało wewnętrznej ironii. Jednak jest w nim coś, czego brakuje innym przedstawicielom gatunku, a mianowicie to, że śmiejemy się wtedy, kiedy twórcy chcieliby nas takimi widzieć, a nie wtedy kiedy na ekranie ujawniają się ich nieudolne poczynania.