Na swojej życiowej drodze zdarzają się takie filmy, które przypominają mi dlaczego tak mocno pokochałem kino w wieku nastoletnim. Przedpremierowy pokaz „Wicked” w IMAX-ie dostarczył mi praktycznie każdego rodzaju emocji – od niepohamowanej dawki śmiechu, po wzruszenie, a także prawdziwy dziecięcy zachwyt. Tym większe zaskoczenie, iż przed pierwszymi pokazami tej filmowej adaptacji broadwayowskiego musicalu mało kto brał go na poważnie. Wszystkie materiały promocyjne sugerowały kolejny produkt łudząco przypominający disneyowskie wyroby filmopodobne. Nic bardziej mylnego, oto dostaliśmy dzieło, które z miejsca stało się jednym z największych pretendentów do oscarowych statuetek.
„Wicked” to adaptacja pierwszego aktu kultowego w USA musicalu. Co prawda jest to dopiero połowa epickiej historii, ale film zaskakująco dobrze działa jako osobny byt. Po obejrzeniu nie czułem niedosytu, a podekscytowanie i niecierpliwe oczekiwanie na przyszłoroczne rozwiązanie wszystkich wątków. Gdzieś w przestrzeni pojawiły się zarzuty, że nie do końca jest to fair w stosunku do widzów by pokazywać im tylko połowę historii. Gdzie się podziali fani nowej Diuny czy animowanego Spider-Mana, którzy (słusznie) zbijali podobne pretensje…
Fabuła musicalu skupia się na opowiedzeniu historii złej czarownicy z Czarnoksiężnika z krainy Oz. Dowiadujemy się o jej życiu i genezie czarnego charakteru. Elfaba (Cynthia Erivo) od dziecka wyśmiewana jest przez jej zielony kolor skóry. Rówieśnicy nie potrafią zaakceptować jej inności i wykluczają ją ze swojego środowiska. Pewnego dnia wyrusza ze swoją siostrą do Uniwersytetu Shiz by rozpocząć studia. Poznaje tam Glindę (Ariana Grande), która zdradza jej tajniki jak być powszechnie lubianą.
Najnowsze dzieło Jona M. Chu to definicja tego, co oczekuję od kina. Filmy to przede wszystkim emocje, a „Wicked” to istna emocjonalna torpeda rozsadzająca widza od środka. Prawie trzy godziny niezwykłej podróży w poszukiwaniu akceptacji i własnej tożsamości. Wpadające w ucho piosenki w połączeniu z imponującą choreografią (w kinie dawno nie mieliśmy aż tak niesamowitych scen zbiorowego tańca) i jeszcze lepszym wykonaniem sprawiły, iż podczas seansu niejednokrotnie przechodziły przeze mnie ciarki zachwytu. Właśnie po to zostało wymyślone kino!
Na swój osobny akapit zasługują dwie wspaniałe aktorki – Cynthia Erivo i Ariana Grande. Śpiewane przez nie piosenki wbijają w fotel koloraturą i siłą wokalu. Erivo niesie na barkach dramaturgiczny trzon historii, a w pełni zasługująca na Oscara Grande kradnie każdą scenę, w której występuje. Ta druga zagrała prawdopodobnie najlepszą komediową rolę tego sezonu. Potężny start w prawdziwe zawodowe aktorstwo! Arianators mogą już się szykować na oscarową przemowę ich idolki.
„Wicked” jest najwspanialszą niespodzianką tego roku, która na pewno znajdzie się w mojej topce. Czyżby to był przyszłoroczny zwycięzca Oscara za najlepszy film? Bardzo możliwe!