Jako dzieciak byłem zafascynowany legendami o królu Arturze. Ten wojenny przywódca i dzielny wojownik bardzo mi imponował. Zresztą wydaje mi się, że lepiej sprawdzał się właśnie w roli wojownika niż króla. Czy to samo mogę powiedzieć o bohaterze nowego filmu Guya Ritchiego?
Jako nastolatek pokochałem naturalistyczny film Lancelot z jeziora Roberta Bressona opowiadający o zmęczonych i wątpiących rycerzach, którzy powrócili do domu bez św. Graala. Za sprawą tego filmu zacząłem inaczej patrzeć na króla Artura. Głęboko zapadły mi też w pamięć słowa, które Ginewra skierowała w tym filmie do swojego kochanka:
„Byliście wszyscy bezlitośni, zabijaliście, łupiliście, paliliście. Potem zwróciliście się przeciw sobie, jak szaleńcy, nawet sobie tego nie uświadamiając”.
W nowym filmie Guya Ritchiego nie ma głębi tamtego arcydzieła– to „tylko” blockbuster; solidna rozrywka, w której świetne pomysły spotkały się – niestety – z presją studia, wypaleniem, albo megalomanią reżysera.
Podoba mi się pomysł, że tytułowy bohater jest cwaniaczkiem, którego życie w biedzie nauczyło kreatywności i kombinowania. Ten człowiek pozornie znikąd, zgodnie z regułami filmowej opowieści, musi się skonfrontować z większym wyzwaniem, którego kompletnie się nie spodziewał. Ritchie znów przemyca do swojego filmu elementy kina gangsterskiego, które świetnie sprawdziły się chociażby w Przekręcie. Powtórzę: doceniam tę koncepcję, choć odnoszę wrażenie, że twórcy Króla Artura podjęli wiele fatalnych decyzji. Moim zdaniem Charlie Hunnam totalnie nie sprawdził się w roli tytułowej. Nie dość, że brak mu charyzmy, to jeszcze totalnie mnie nie obchodziła postać, w którą się wcielił.
O wiele ciekawszy wydał mi się Jude Law wcielający się w ogarniętą szaleństwem, makbetowską postać, której jednak do Makbeta daleko (no i zabrakło mi Lady Makbet). Mimo szaleństwa w oczach, nie zaliczę go do panteonu moich ukochanych czarnych charakterów.
Fajnie było natomiast zobaczyć na ekranie Erica Banę, choć szkoda, że nie miał więcej do zagrania. Solidnie (ale bez większego szału) spisali się zaś towarzysze Artura – Aidan Gillen i Dijmon Hounsou.
Problem polega na tym, że po filmie Guya Ritchiego oczekiwałem łotrzykowskiej, ekscytującej przygody w klimacie Sherlocka Holmesa i więcej soczystych one linerów, które zapadną mi w pamięć. Niestety, nie zapadły. Obawiam się, że zapamiętam natomiast kuriozalne sceny z wielkimi słoniami. Osobiście wolałbym, żeby zamiast nich było dużo Merlina (sorry, Astrid Bergès-Frisbey). Nie zawiodła mnie natomiast muzyka – The Wild Wild Berry Sama Lee jest bardzo spoko, choć trudno ten soundtrack nazwać odkryciem i petardą np. na miarę muzyki z Drive Nicolasa Windinga Refna.
Film obejrzałem w 4D i chciałbym powiedzieć, że to największy plus tej produkcji, ale czy na pewno? Efekt jest ciekawy, znacznie lepszy od 3D, choć akurat w tym filmie skutkowało to tym, że było zimno, mokro, a od trzęsącego się kinowego fotelu po seansie bolały mnie plecy. Dzięki 4D warstwa wizualna i dźwiękowa robiły jednak różnicę, a odgłosy strzał przelatujących mi za plecami wzbudzały we mnie lekkie poczucie grozy. Za znacznie ciekawszą uważam jednak rzeczywistość wirtualną. Czy taka będzie przyszłość kina? To temat na osobną dyskusję.
Wracając do filmu – nie pokochałem ani tego paskudnego średniowiecza, ani tej wersji opowieści o królu Arturze. To co prawda solidna rozrywka, ale pełna wad. Po seansie ubolewałem, że w główną rolę nie wcielił się David Beckham. Coś czuję, że wypadłby lepiej od nieszczęsnego Hunnama. Nie poczułem też dreszczyku emocji, ale niewykluczone, że przy lepszym filmie, np. Strażnikach galaktyki efekty 4D wbiłby mnie w fotel.