Witaj w krainie ekskluzywnych prostytutek, najdroższych nowojorskich pokoi hotelowych oraz najlepszego alkoholu zmieszanego z jeszcze lepszymi narkotykami rozlewanego na gołe damskie ciała. Zapraszam na wycieczkę do świata duetu Ferrara & Depardieu.
O Witamy w Nowym Jorku zrobiło się głośno podczas tegorocznego festiwalu w Cannes, gdzie wybuchła wokół tego filmu afera prawna. Prawnicy Dominique Strauss-Kahna, byłego dyrektora Międzynarodowego Funduszu Walutowego, zaatakowali Abela Ferrarę (reżysera) o naruszenie dóbr osobistych ich klienta. I mimo, że Ferrara broni się faktem, że główny bohater filmu nie nazywa się tak jak były minister finansów Francji, to jednak całość filmu jednoznacznie wskazuje, że chodzi o Strauus-Kahna. Ferrara jednak sprytnie wymanewrował się od stawianych jego filmowi zarzutów wskazując, że canneński pokaz filmu odbył się na plaży w prywatnym namiocie wynajętym przez ekipę filmową. I tak w świetle francuskiego prawa nie był to publiczny pokaz filmu. Natomiast projekcje kinowe są teraz poprzedzone stosowną planszą informacyjną. Co ciekawe, na zaproszenie reżysera do słynnego już namiotu przyleciały takie tuzy filmowego melanżu jak choćby Mickey Rourke. A podobno jeśli Rourke przylatuje na jakąś imprezę to musi to być naprawdę epickie wydarzenie. Znając upodobania, filmografię oraz kilka faktów z życia reżysera możemy się tylko domyślać, że imprezowa noc w canneńskim namiocie mogła przypominać imprezowe odbicie lustrzane przygód głównego bohatera filmu.
Wiele hałasu o nic? Niekoniecznie. Jeśli ktoś widział jakikolwiek wcześniejszy film Abela Ferrary (w szczególności Złego porucznika z Harvey Keitelem) to może się (słusznie) domyślać, w którym kierunku poszła opowieść o Dominique’u Strauus-Kahnie (filmowy Pan Devereaux). Tak – w duże ilości rozpusty i psychologicznej goryczy. Jednak to nie wszystko, co film ma nam do zaoferowania. Na uwagę zasługuje trafny (szczególnie wagowo) dobór Gerarda Depardieu do roli głównego rozpustnika. Mimo, że nie jestem specjalnym fanem Depardieu to jednak muszę przyznać, że zyskał on u mnie sporego plusa za ten aktorski angaż. Gra minimalistycznie, ale z należytą swadą. Nie przyciska, nie szarżuje, operuje bardziej ciałem (a jest czym operować!) niż słowem. Na uwagę zasługuje szczególnie scena więzienna, gdy Depardieu przechodzi rewizję osobistą przed strażnikami i rozbiera się do gołej dupy (co bardziej spostrzegawczy dostrzegą także dyrektorską buławę). Z drugiej strony czasami przyjdzie mu wypowiedzieć taką scenariuszową perełkę jak, tą która wypowiada jedząc obiad z nowo poznanym chłopakiem jego córki. Szło to tak: Josh, powiedz, lubisz ruchać moją córę? Takie dialogi tylko o Abela Ferrary!
Na drugim planie aktorskim znajdziemy pejzaż pięknych, lecz słono opłacanych przez głównego bohatera, kobiet. Na końcu tego łańcuszka znajdziemy żonę Pana Devereauxa graną, niestety dość irytująco, przez Jacqueline Bisset. Zbudowana między nimi, na wskroś pragmatyczna, relacja przekonuje. Jednak nie przekonuje fakt używania przez nich w rozmowach i kłótniach zamiennie języka angielskiego (który kaleczą), a francuskiego (w którym brzmią naturalnie). Niepotrzebny to zabieg stylistyczny reżysera, który tylko rozstraja tempo prowadzonych dialogów. Dla Twojej informacji – pierwsze 30 minut filmu to bez żadnej przesady stylistycznie nakręcone soft-porno. Reszta filmu to handel z konsekwencjami feralnego zgwałcenia (okropnej wręcz) pokojówki. Handel polegający na wejściu w mroczną emocjonalną ambiwalencję głównego bohatera, w jego chorobę i samotność. Plusem filmu, w mojej ocenie, jest pozbawienie go tezy. Ferrara obrazuje losy fikcyjnej postaci, nie osądzając jej, nie faworyzując, ani nie krytykując. Daje jej natomiast mówić samej za siebie, a na finale nie proponuje żadnego moralizatorstwa. Ot, dostajemy całkiem przyzwoity dramat, z solidną główną kreacją aktorską. Niektórym to powinno wystarczyć.
Dominik Sobolewski
Witamy w Nowym Jorku (reż. Abel Ferrara, 2014)