Wojciech Smarzowski odrobił podwójną lekcję przy okazji Wołynia:
- Historyczną, bo jego film okazał się bardzo wyważony w prezentacji okoliczności rzezi wołyńskiej.
- Filmową, bo po porażce Pod Mocnym Aniołem, powrócił do formy z Róży, porównania z którą narzucają się naturalnie.
Wołyń to najbardziej ambitny, najtrudniejszy projekt w karierze Smarzowskiego. Czy najlepszy? Nie wiem, na pewno jeden z najlepszych. To też najbardziej skrzywdzony z filmów tegorocznego Festiwalu Filmowego w Gdyni.
Jak podkreślał wielokrotnie Wojciech Smarzowski, wciąż bardzo mało ludzi zna prawdę o Wołyniu i wydarzeniach, które na lata poróżniły narody polski i ukraiński. Z jednej strony Ukraińcy uczą się, że rzeź wołyńska była ich zwycięstwem nad ciemiężcą, jakim byli tam mieszkający Polacy. Z drugiej u nas uważa się, że byliśmy niesłuszną ofiarą nacjonalistycznych rozruchów, które doprowadziły do wymordowania około 50 tysięcy naszych rodaków. Prawda jak zawsze leży po środku i to było zapewne przyczynkiem do powstania Wołynia. Smarzowski mówił, że jego film ma nie być rozliczeniem narodów, a głosem przeciwko wszelkim formom nacjonalizmu, który w jego mniemaniu zawsze jest złem. Wołyń ma stać się pomostem, a nie murem.
Czy to się uda? Jeśli tylko zarówno Ukraińcy, jak i Polacy gremialnie pójdą do kina, to tak. Nie mam wątpliwości, że Smarzowski zrobił wszystko co w jego mocy, żeby zapobiec zaszufladkowaniu politycznemu tego filmu. Oczywiście znajdą się ludzie, którzy sam fakt powstania takiego dzieła będą chcieli wykorzystać. Jednak podejściem do historii, ale też kunsztem realizacyjnym Smarzowski zapobiegł temu, aby Wołyń stał się elementem gry którejkolwiek ze stron politycznego konfliktu – w tak uczciwy i prawdziwy sposób zaprezentowany został konflikt. Bohaterowie Wołynia stanowią raczej pewnego rodzaju archetypy postaw, które w tamtym okresie można było zaobserwować. W normalnych okolicznościach byłby to zarzut, tutaj rozumiem taką decyzję. Wyjątek stanowiła Zosia, w mistrzowskiej interpretacji debiutującej na ekranie Michaliny Łabacz – ona jest postacią z krwi i kości, ona jest ucieleśnieniem cierpienia kobiety, atakowanej właściwie z każdej strony, nie potrafiącej znaleźć wyjścia z potrzasku. To z jaką dojrzałością Łabacz pokazała przemianę swojej bohaterki z rozkochanej niewinnej istoty do matki walczącej o życie swojego dziecka, było niesamowite i zapowiada jej wielką przyszłość!
Tym samym przeszedłem płynnie do filmowej oceny tego dzieła. Nie bez powodu używam słowa „dzieło”, bo z czymś wybitnym mamy rzeczywiście do czynienia. Smarzowski ujawnia się w Wołyniu jako mistrz filmowej narracji, co przyznam zaskoczyło mnie, bo dotychczas znaliśmy go bardziej jako człowieka obrazu, a nie opowiadacza. Tutaj łączy jedno i drugie, z wielką pomocą swojego operatora Piotra Sobocińskiego jra, który zasłużenie dostał nagrodę w Gdyni – zdjęcia są w Wołyniu perłą w koronie. Koroną jest zaś ta wielka, złożona konstrukcja fabularna, która męczy napięciem, która poraża rozmachem i przeraża okrucieństwem, która nie pozwala na chwilę odpoczynku, zachwycając jednocześnie tempem, w którym Smarzowski opowiada. Jak zwykł mawiać Dominik Sobolewski (pewnie się nie obrazi, że go cytuję), jak ktoś decyduje się robić film o takiej długości, niech ma ku temu dobry powód. Smarzowski ma!
Bałem się, nie wierzyłem, że to się uda. Z kina wyszedłem zmiażdżony, smutny, pełen trudnych do zaakceptowania myśli. Tylko jeden polski reżyser potrafi doprowadzić do takiego stanu. Smarzowski ponownie jest wielki!