Wspominamy Robina Williamsa

Tribute_Williams

Wielu z Was, którzy przeżyli śmierć kogoś bliskiego, pewnie zna to uczucie – pustkę. Pustkę, która następuje, gdy dowiadujemy się, że już tej osoby nie spotkamy, nie porozmawiamy, nigdy więcej nie usłyszymy. Takie uczucie towarzyszy zwykle sytuacjom rodzinnym. Rzadko zdarza się bowiem taka postać w sferze publicznej, która mogłaby wzbudzić równie wielkie emocje, by taka pustka zagościła. Człowiek, którego pożegnaliśmy w tym tygodniu, jednak bez wątpienia taką postacią był. Robin Williams był bowiem nie tylko wielkim (być może największym) komikiem współczesnego kina. Był nie tylko naprawdę wyśmienitym, elektryzującym aktorem. Był kimś kogo poznaliśmy za młodu, z kim nieomal się zaprzyjaźniliśmy. Był naszym ukochanym Dżinem, był panią Doubtfire, był profesorem z Flubbera. Spoglądając na te filmy z perspektywy czasu zapewne można byłoby im wiele wytknąć. Jednak nigdy nie to, że grał w nich Robin Williams. Dzięki tym rolom stał się on dla nas nieomal członkiem rodziny. Któż nie chciałby bowiem, żeby na jego zabawie urodzinowej zjawił się właśnie Williams i zrobił niesamowite show? Chyba tylko szaleniec bez poczucia humoru. Pożegnaliśmy człowieka instytucję, Boga komedii, wspaniałego aktora. Co ważne jednak najbardziej, z nagłym odejściem Williamsa pożegnaliśmy nasze dzieciństwo, którego on był absolutnie niekwestionowanym dominatorem. Jego śmierć to dowód, że pewna epoka odchodzi bezpowrotnie. Takiego talentu jak on, zapewne nigdy już nie będzie. Na szczęście zgodnie z horacjańską maksymą, pozostanie ten pomnik twardszy niż ze spiżu – jego seriale, jego stand-upy, jego wywiady. I jego role, z których te najlepsze chcieliśmy Wam przypomnieć. Williams nie chciałby byśmy się smucili po jego odejściu. Weselmy się więc tym co ten niesamowity człowiek zrobił. A jest to naprawdę pomnik!

Stasierski: Ponoć wstyd być krytykiem filmowym i móc wskazać jeden jedyny, ukochany film. Ten, do którego powraca się wielokrotnie i zawsze zbudza te same niesamowite emocje. Jednak dla takiego człowieka jak Williams, mogę się wstydzić. Mogę się nawet zbłaźnić, co jemu akurat pewnie by się bardzo podobało 😉 Moim absolutnie, bezapelacyjnie ulubionym filmem jest Stowarzyszenie umarłych poetów, film magiczny, chyba najważniejszy film mojej młodości, przy którym nigdy nie jestem w stanie powstrzymać łez. Robin Williams gra w nim Johna Keatinga, ekscentrycznego nauczyciela literatury, którego styl nie przystaje do konserwatywnej szkoły. Po roli w Good Morning Vietnam było wiadomo, że Williams nie jest już tylko komikiem. Jednak to właśnie u Petera Weira stał się prawdziwym aktorem. Moje wspomnienie Johna Keatinga jest proste – gdy za młodu oglądałem Stowarzyszenie umarłych poetów, zazdrościłem tym chłopakom, że mieli takiego nauczyciela. Oglądając ten film teraz, zdania nie zmieniłem. Taka jest moc niesamowitej roli Williamsa, który potrafił z Keatinga stworzyć niezwykłe połączenie prawdziwego człowieka i chodzącego pomnika inspirującego do działania, do czerpania z życia pełnymi garściami, do „chwytania dnia”. Taki jest testament tego filmu i tej roli – prosty, można byłoby powiedzieć, że wręcz coehlański, ale jednak jakże mimo to prawdziwy. Williams-Keating dał nam inspirację, mi jako młodemu człowiekowi pozwolił uwierzyć, że życie nie musi być szare i nudne, jeśli znajdziesz w nim pasję. Pasję taką jak kino. Trochę więc Williamsowi zawdzięczam tę moją miłość do kina. Jemu i temu wspaniałemu filmowi.

Sobolewski: Nie ukrywam, że zawsze miałem słabość do Robina Williamsa. Urodziłem się w pokoleniu, które na bieżąco z datami premier oglądało w dzieciństwie takie filmy jak: Alladyn, Pani Doubtfire, Jumanji, Flubber czy Patch Adams. Pięknie było dorastać w erze takich historii. Wszystkie one zawdzięczają swój urok w głównej mierze magicznym i niepodrabialnym rolom Williamsa. Był to bowiem komik, który w odróżnieniu od takiego (czasowo podobnie pojawiającego się na ekranach) Jima Carreya, operował na znacznie wyższym poziomie. Nigdy zasmucony, zawsze z pogodną miną, mający wiele mądrego do powiedzenia (klik). Złotym standardem Williamsa było to, że jeśli udzielał jakiegokolwiek wywiadu, to zadaniem dziennikarza było nie posikać się w majtki ze śmiechu. Rzadko to się im udawało. Jednak obok tej scenicznej roześmianej twarzy Williamsa istniała też (rzadko bo rzadko) twarz zamyślona, by nie rzecz ponura. I właśnie dlatego chciałbym Wam polecić jeden z tych niepowtarzalnych filmów, gdzie Williams gra złego. Oprócz szerzej znanej roli w Bezsenności Christophera Nolana, istnieje znacznie lepsza rola w jeszcze lepszym filmie – Zdjęcie w godzinę. To niepowtarzalne studium samotności i obłędu. To jeden z najciekawszych, a zarazem najmniej znanych filmów lat dwutysięcznych. Klimatem przypominający Taksówkarza Martina Scorsese. Ot, rutynowy pracownik zakładu fotograficznego zaczyna coraz bardziej zbaczać z kursu tzw. społecznej normalności pod wpływem pewnego rosnącego z nim szaleństwa. Williams jakiego (obiecuje Wam) nigdy nie widzieliście!

Samołyk: Istnieje wiele smutnych paradoksów świata. Jeden z bardziej irytujących z nich polega na tym, że dopiero po śmierci nieprzeciętnej osoby odkrywamy jej rzekomą nieprzeciętność. Z przykrością muszę stwierdzić, że zdarza mi się zachowywać podobnie. Z Williamsem było jednak inaczej. Na palcach stu siedemdziesięciu dziewięciu rąk można policzyć spotkania naszej redakcji, w trakcie których ubolewaliśmy nad losem wybitnego aktora, któremu przyznane laury i wyróżnienia były niczym laurka siedmiolatka dla Alberta Einsteina za szczególne osiągnięcia w dziedzinie nauki. Nieproporcjonalne. Moją ulubioną rolą Robina Williamsa była jego kreacja w Fisher Kingu, w którym wystąpił u boku Jeffa Bridgesa. Postać szalonego włóczęgi w filmie Gilliama – przynajmniej w moich oczach – kipiała od obłąkanego romantyzmu, skrajnie neurotycznej manii i rozbrajającego uroku, przed którym każda zdrowo myśląca i bezpretensjonalna kobieta powinna składać pokłony i otwierać swoje serce. W kinie najbardziej lubię postacie, które łączą w sobie przejmujący dramatyzm z poczuciem humoru z najwyższej półki. Widziałem mnóstwo filmów. Rola Williamsa z Fisher Kinga jest jedną z moich ulubionych.

Pokój z tobą, Robin.

Start typing and press Enter to search