– Postrzegam siebie jako klasycznego kinofila i lubię klasyczne kino. Traktuję je jako platformę i historię, która może zaistnieć tylko w filmie. Przykładowo nie potrafię sobie wyobrazić wystawienia „Księżyca Jowisza” na deskach teatru – mówi Kornél Mundruczó z rozmowie z Michałem Hernesem. Wywiad miał miejsce w trakcie festiwalu Nowe Horyzonty.
Michał Hernes: Jaka jest twoja definicja potwora?
Kornél Mundruczó: Zawsze kryje się w nas. Kiedy rozmyślam o tym, jak go stworzyć, dochodzę do wniosku, że mógłby to być potwór, który bardzo przypomina istotę ludzką.
Mistrz kina grozy John Carpenter powiedział kiedyś, że przerażają go nie potwory, tylko ludzie.
To prawda. W filmie, nad którym teraz pracuję pojawiają się elementy horroru i bardzo ważne jest dla mnie pytanie, jakie tworzymy potwory. Interesują mnie te bardziej normalne, a nie dziwne stwory, od których się dystansujemy.
Isaac Asimov powiedział kiedyś, że największą obrazą jest nazwać kogoś człowiekiem.
Tak, to bardzo trafna i mądra refleksja.
Jakie są twoje ulubione horrory?
„Coś”, ale bardzo lubię też włoskie produkcje grozy z lat 70-tych i 80-tych.
Domyślam się, że m.in. te, które wyreżyserował Dario Argento.
Tak, dokładnie. Cenię również klasykę, chociażby „Drakulę”. Zrobiłem swoją własną wersję „Frankensteina”. Uwielbiam także„Lśnienie” Stanleya Kubricka, a ostatnio spodobało mi się „Mięso”. Nie jestem natomiast zbyt wielkim fanem „Uciekaj!”.
Naprawdę? To przecież zaskakująca i pozytywna niespodzianka.
To dobry film, ale nie jest horrorem. To raczej rodzaj filozoficznej i intelektualnej gry z tym gatunkiem.
Czego uczysz się, oglądając horrory?
Odnoszę wrażenie, że ludzie bardzo lubią strach. Ogromnie podobał mi się „Labirynt” Denisa Villeneuve’a, w którym thriller spotyka się z horrorem.
Moim zdaniem to jego najlepszy film.
Zgadzam się. Postać grana przez Hugh Jackmana rewelacyjnie pokazuje mrok i nikczemność. Dzięki niej po opuszczeniu kina można lepiej zrozumieć to, jak próbują tobą manipulować opery mydlane i romansidła.
Bardzo trudno jest przestraszyć ludzi.
To prawda, ale o wiele trudniej przestraszyć ich z przesłaniem. To wielkie wyzwanie. Udało się to w „Lśnieniu” i „Coś”, ale to niemal filozoficzni przedstawiciele tego gatunku. Podobnie jak mój „Księżyc Jowisza”, czyli opowieść o zagubionej duszy, która odnalazła siebie. Dodam, że lubię też „Strefę mroku”. To świetna rozrywka.
Chciałbyś pracować nad dużym hollywoodzkim blockbusterem?
Niekoniecznie, choć po „Białym Bogu” dostawałem takie propozycje. Proponowano mi zrobienie „Transformersów”, ale przeraża mnie perspektywa pracy nad takim produktem. Osobiście korzystam z elementów hollywoodzkich gatunków, by opowiadać o naszej rzeczywistości. To język, którym posługuję się w autorskim kinie i chcę w nim pozostać. Nie zajmuję się realizowaniem filmowych produktów. Znam reżyserów, którzy robią takie filmy i nie są szczęśliwi. Presja ze strony studia jest bardzo duża.
Czasem to ciekawe wyzwanie.
Tak, pracuję obecnie nad filmem „Deeper” z Bradleyem Cooperem i Gal Gadot. To amerykański film, ale scenariusz jest bardzo dobry. To coś wyjątkowego i częściowo mojego.
Wyjątkowy jest dla mnie także „Księżyc Jowisza”. To bardzo odważny film.
Najbardziej interesujący aspektem jest relacja między Aryanem a doktorem Sternem. Chciałem jednocześnie stworzyć potężny krajobraz. Porównałbym to do fresku, do „Piekła” Boscha. Z daleka można dostrzec, że ten bardzo duży obraz przedstawia chaos. Podchodząc bliżej, zaczynasz zauważać różne jego warstwy. Z punktu widzenia języka filmowego wykreowanie tego chaosu było dla mnie bardzo ważne. Mam na myśli chaos, który dostrzegałem w 2015 i 2016 roku, kiedy wszystko wydawało mi się stracone, podobnie jak teraz. Ten problem jest bardzo złożony i nie sposób znaleźć właściwej ideologicznej odpowiedzi na te wyzwania i dylematy, niezależnie od tego, czy patrzy się na to okiem konserwatysty bądź lewicowca. To była dla mnie kluczowa inspiracja. Jednocześnie, jako filmowiec, mocno koncentrowałem się na krajobrazie i skali filmu.
Bardziej czujesz się opowiadaczem historii czy opowiadaczem obrazem?
Dobre pytanie. Postrzegam siebie jako klasycznego kinofila i lubię klasyczne kino. Traktuję je jako platformę i historię, która może zaistnieć tylko w filmie. Przykładowo nie potrafię sobie wyobrazić wystawienia „Księżyca Jowisza” na scenie teatralnej, choć jest sporo filmowych produkcji, które nie są klasycznymi filmami. Nie zdziwiłoby mnie, gdyby „Toni Erdmann” został wystawiony w teatrze i w Niemczech miała nawet miejsce premiera jego teatralnej wersji. To jest w porządku, chociaż to nie moje klimaty. Wierzę w kino jako medium, które nie może być niczym innym.
Jaka jest twoja definicja oświetlenia w kinie?
Nie jestem filmowym realistą, zawsze używam więc oświetlenia, które służy stylizacji. W ten sposób chcę zasygnalizować widzom, że to tylko opowieść i rodzaj rozmyślania o tym „co by było gdyby…”. Nic więcej. Pracując nad scenariuszem moich filmów robię duży research, ale często umieszczamy w nich sporo irracjonalnych elementów, no bo nikt nie potrafi latać, a psy nie są ludźmi. Mój najbardziej realistyczny film to „Delta”.
Wracając do „Księżyca Jowisza”. Przeraża mnie, jak wiele osób ma problemy z rozpoznaniem niewinności.
Moje filmy stawiają pytanie, na ile jesteś niewinny jako widz. Na ile wierzysz, że ktoś potrafi latać i że psy mogą być ludźmi. Ciekawi mnie, jakie są refleksje widzów w trakcie seansu. W wieku 14 lat przeczytałem książkę o latającym człowieku i rozmyślałem wtedy nad tym, że ta powieść jest głupia, a jednocześnie dobra, bo opowiada o umiejętności latania. To była sprzeczność. Uwielbiam takie prowokacje w filmach. To źródło mojej kreatywnej wolności.
Jakie lubisz książki SF?
J.G Ballarda. Jego opowiadania są niesamowicie mocne. Cenię też klasykę. Dorastałem w komunistycznych czasach i mieliśmy czasopismo „Galaktyka” z mnóstwem opowiadań SF Isaaca Asimova, Aldousa Huxleya, ale też Stanisława Lema i literatury rosyjskiej. Trafiałem tam także na tytuły, o których nigdy wcześniej nie słyszałem. Czytałem dużo fantastyki. Lubię zarówno literaturę piękną, jak i pulpową.
Czego można się nauczyć z pulpowych opowieści?
Można się sporo nauczyć od czegoś, co jest proste, ale w dużym stopniu bliskie zwykłym ludziom. Trylogię „Millenium” przeczytałem na długo przed powstaniem jej filmowych wersji. Zastanawiałem się wtedy, co decyduje o popularności takich utworów. Popkultura ma wielką więź z ludźmi i nie mam nic przeciwko temu. Nie przepadam natomiast za elitarną, burżuazyjną sztuką. Owszem, może być swego rodzaju komentarzem i nie przeszkadza mi to, ale to po prostu nie są moje klimaty.
Czy wierzysz w happy endy czy w kryzysy, które przemijają?
Kryzys jest bramą, z której dostrzegam nadzieję i warto jej szukać. Byłem przerażony, gdy w Europie rozpoczął się kryzys, co częściowo wynikało z wojny w Syrii i nadejścia uchodźców, ale o wiele bardziej z kryzysu naszej moralności. Daje to jednak nadzieje na znalezienie rozwiązania. Pytanie brzmi, czy jesteśmy w stanie odzyskać naszą moralność i czy znajdziemy drogę powrotną. Nie znam odpowiedzi, ale warto zagłębiać się w takie rozmyślania.