Nie wiem czy pamiętacie taki film jak Uwikłanie Jacka Bromskiego (recenzowałem ten film parę lat temu)? Była to pierwsza próba ekranizacji powieści kryminalnej Zygmunta Miłoszewskiego. Film okazał się tak wielką klapą, zarówno finansową (co zaskoczyło mocno ze względu na popularność pisarza), jak i w szczególności artystyczną, że Miłoszewski na lata powiedział polskim twórcom – Dzięki, z Wami nic więcej nie robię. Przyszedł jednak Borys Lankosz z nową wizją i pomysłem na postać prokuratora Szackiego. Czy się udało?
Udało się…w 90 procentach. Już spieszę z wyjaśnieniem. Najlepiej spojrzeć na Ziarno prawdy w kontekście Uwikłania. Wtedy będzie jasne dlaczego pierwszy film to katastrofa, a drugi to godna polecenia solidność. Lankosz poprawił wszystkie (podkreślam to słowo) elementy, które w Uwikłaniu nie działały (innymi słowy, które Jacek Bromski zepsuł, chociaż chciałoby się użyć mocniejszego słowa). Jakie?
PROKURATOR SZACKI
W Uwikłaniu Jacek Bromski, z niezrozumiałych chyba nawet dla samego siebie (a najbardziej dla Zygmunta Miłoszewskiego) powodów, z Teodora Szackiego zrobił kobietę. Przez to, mimo że obsadził w roli prokurator Szackiej genialną Maję Ostaszewską, odebrał filmowi wszystkie elementy, które charakteryzują tę postać – nietypową charyzmę, cynizm, chropowatość osobowości. Ostaszewska robiła co mogła, ale większych szans w starciu z katastrofalnie napisanym scenariuszem nie miała. Wybór Roberta Więckiewicza, powszechnie zresztą krytykowany przez fanów prozy Miłoszewskiego, okazał się strzałem w dziesiątkę. Najlepszy polski aktor (mówię to bez cienia wątpliwości) czuł się jak ryba w wodzie jako cyniczny stróż prawa z mało uporządkowanym życiem prywatnym. Tym samym dorzucił do swojej filmografii kolejną niezwykle imponującą kreację. W dużej mierze dzięki niemu Ziarno prawdy ogląda się tak dobrze.
INTRYGA, NARRACJA, KLIMAT
(Borys Lankosz na pierwszym planie po prawej)
Lankosz już w Rewersie udowodnił, że jest reżyserem o bardzo charakterystycznym sposobie prowadzenia narracji. Mając w ręce solidnie napisaną powieść Miłoszewskiego, należało jedynie przełożyć ją w sposób w miarę literalny na język kina. Udało się naprawdę znakomicie, choć nie bez potknięcia w samej końcówce, która bardzo zepsuła wydźwięk misternie budowanej konstrukcji. Poza tym słabiutkim finałem, Lankosz opowiada historię ze znanym sobie pazurem, a co najważniejsze na wielkim luzie. Dzięki temu Ziarno prawdy nie jest filmem traktującym siebie w pełni na serio. Lankosz dokładnie wie kiedy i jak łamać poważną atmosferę intrygi. Pomagają mu w tym rewelacyjne dialogi (warto chociażby zwrócić uwagę na epizod Jacka Komana jako księdza – perełka!), ale też duża reżyserska sprawność. Jacek Bromski w Uwikłaniu nawet nie próbował rozładowywać atmosfery, której zresztą nie potrafił za bardzo budować. Z kolei intryga opowiadana w poprzednim filmie była chwilami naprawdę idiotyczna, zaś jej rozwiązanie tylko dopełniło klęski. W Ziarnie prawdy Lankosz miał większe pole do popisu, z którego skwapliwie skorzystał. Nie opowiedział jedynie historii kryminalnej, ale też ze znaną sobie brawurą sportretował tlący się w polskim społeczeństwie antysemityzm, zabobony, patriotyzm na pokaz. Ostrość jego obserwacji pewnie może razić niektórych, ale nie można odmówić mu trafności stawianych tez.
AKTORSTWO
(od lewej na górze: Jerzy Trela, Jacek Poniedziałek, Arkadiusz Jakubik, Magdalena Walach i Krzysztof Pieczyński)
W kwestii obsady zmiana jakościowa jest diametralna, choć paradoksalnie lista płac w Ziarnie prawdy wcale nie wygląda tak imponująco, jak ta w Uwikłaniu. Dla porządku, poza zmarnowaną Ostaszewską, u Bromskiego grali tacy wielcy naszego kina jak Seweryn, Stenka, Adamczyk, Woronowicz, Łukaszewicz czy…Krzysztof Pieczyński. Ten ostatni gra także i tutaj, jednak ocena tych występów musi być różna. Robert Więckiewicz prowadzi obsadę, która stara się dotrzymać mu kroku i w większości przypadków jej się udaje (wyjątkiem może być jedynie Aleksandra Hamkało). Lankosz zadbał o to, by nawet epizody (takie jak Komana, Piotra Głowackiego czy najlepszy z nich Jacka Poniedziałka) były dopracowane do perfekcji. Co jednak istotne, ważniejsze drugie plany mają się tutaj naprawdę dobrze. Szczególnie zaskakuje to w przypadku Magdaleny Walach, która udanie wychodzi z szuflady aktorki serialowej, kreując pełnokrwistą postać prokurator Sobieraj, nierozumiejącej do końca sytuacji wokół niej . Z kolei Jerzy Trela kradnie każdą scenę, jako śledczy Wilczur, którego postawa pozostaje tajemnicą właściwie do końca filmu.
Trzeba więc przyznać, że Lankosz odrobił lekcję po klęsce Jacka Bromskiego. Dodał od siebie wyśmienite zdjęcia i rewelacyjną muzykę Abla Korzeniowskiego. Zabrakło mu, a być może bardziej Miłoszewskiemu, pomysłu na zamknięcie intrygi, która powinna się zakończyć 10 minut wcześniej. Wtedy byłby to kryminał wzorcowy. Tak jest lepszy niż się spodziewałem, solidny film, w którym Robert Więckiewicz potwierdził po raz kolejny, że jest aktorskim kameleonem.