Wiem, że to zabrzmi okropnie, ale muszę się podzielić spostrzeżeniem: oglądając film Żyć nie umierać z Tomaszem Kotem w roli głównej, niemal od samego początku życzyłem bohaterowi szybkiej i w miarę bezbolesnej śmierci. Wiem – straszne, ale tak szybki finał pozwoliłby nam, widzom tego filmu, oszczędzić sobie nieprzyjemności z oglądania znakomitych polskich aktorów męczących się w tvnowsko skonstruowanej produkcji debiutanta Maciej Migasa.
Pewnie część z Was sobie pomyśli, że cyniczny krytyk, bez dobrej woli, poszedł na film o prawdziwie tragicznej sytuacji i nawet nie chciał spróbować się nim wzruszyć, przejąć losem głównego bohatera. Zaskoczę Was – chciałem i to bardzo. Co więcej liczyłem, że coś może z tego wyjść, gdyż Tomasz Kot od czasu Erratum stanowi dla mnie bardzo solidną markę w polskim kinie, a to co zrobił w zeszłym roku w Bogach tylko mnie w takich przemyśleniach uświadczyło. Jednak nawet aktor z taką charyzmą, tak zaangażowany w graną postać, nie był w stanie uratować takiego filmu.
Sami powiedzcie, czy taka fabuła przekonuje Was do pójścia do kina – aktor zostaje wywalony z teatru za pijaństwo, żyje z chałtur i w międzyczasie idzie do lekarza na badania. Dostaje diagnozę: rak, 3-4 miesiące życia. Decyduje się zmienić swoje życie i naprawić błędy z przeszłości. Oryginalnie brzmi, prawda? Czegóż innego można się spodziewać po Cezarym Harasimowiczu, autorze takich scenariuszowych evergreenów jak Zamiana czy Jak Wam pokaże? W zestawie z Maciejem Migasem, reżyserem Plebanii i Prawa Agaty, wydawałoby się, że nic nie mogło pójść źle. Tym większe było moje zaskoczenie, że nie poszło nawet tak. Poszło dramatycznie! Żyć nie umierać to bodaj najbardziej nieforemne skupisko klisz fabularnych w ostatnich latach w polskim kinie. Przy tym filmie Disco Polo bywa zaskakująco oryginalne a Fotograf Krzystka trzyma w napięciu. Para Harasimowicz – Migas zrobiła z tej fabuły coś gorszego niż można byłoby się spodziewać. Nie miałbym do nich pretensji gdyby historia Bartosza, nawet prosta, miała chociaż minimalny walor sensowności. Tymczasem nawet w tym jest problem – bohater słyszy wyrok śmierci, nagle rak znika, ale jak się okaże jednak nie. Logiczne prawda? Niech mi ktoś wytłumaczy dlaczego tak zmienia się sytuacja Bartka, bo twórcy zupełnie o tym zapomnieli.
Dodatkowo otacza go feeria dziwnych i jeszcze dziwniejszych bohaterów, z terapeutą-wędkarzem (słaby Janusz Chabior), żoną w Australii i węgierskim chłopakiem córki na czele. Największy problem pojawia się w Żyć nie umierać, gdy Maciej Migas stara się wyjść poza soap operę i nadać filmowi drugiego dna oraz luzu i chociaż trochę dystansu. Zamiast tego ewidentnie wychodzi poza swoje warsztatowe możliwości. Aż dziw, że taka obsada – Kot, Chabior, Czop, Walach, Woronowicz – nie zorientowała się na czas, że pracuje z amatorem na stołku reżyserskim (dwoma dodając do tego Harasimowicza).
Żyć nie umierać mogłoby być przyzwoitą rozrywką, gdyby za ten film zabrali się twórcy mający pojęcie o swojej robocie. Zabrakło ich po obydwu stronach kamery.